"Tęsknię za tyloma rzeczami, do których nie mogę wrócić". Mieli nadzieję, zostali z tęsknotą i bólem

Żadne z nich nie chciało wyjeżdżać. Każde w pewnym momencie poczuło, że musi. Bali się kolejnych aresztowań, bicia, więzienia. Teraz są w Polsce. Chcieliby wrócić, ale nie mogą. - Rano przyszli do domu mojego ojca. Zagrozili, że jak tylko się pojawię na granicy, to zostanę skuty i wysłany prosto do więzienia - opisuje jeden rozmówców Gazeta.pl.

Z okazji pierwszej rocznicy wyborów prezydenckich na Białorusi w 2020 roku porozmawialiśmy z trojgiem Białorusinów, którzy teraz mieszkają już w Polsce. Rok temu wszyscy postanowili wyjść na ulice, bo chcieli zmian, bo nie chcieli żyć w kraju rządzonym przez reżim Łukaszenki. Przypłacili to zdrowiem, biciem, strachem i koniecznością porzucenia dotychczasowego życia. W Polsce czują się bezpieczni, ale nie czują się u siebie. Chcieliby wrócić, ale nie wiedzą, kiedy to będzie możliwe.

Przeczytaj także:

Zobacz wideo

"Tęsknię za tyloma rzeczami, do których nie mogę wrócić i nie wiem, kiedy będę mogła"

Maria była niezależnym obserwatorem podczas ubiegłorocznych wyborów. - Na własne oczy widziałam, jak bardzo je sfałszowano. Nie mogłam nie zareagować. Razem z chłopakiem od razu pojechałam do centrum na demonstracje. Do dzisiaj mam wyrzuty sumienia z powodu tego, co go później spotkało. Bo to był mój pomysł - mówi dla Gazeta.pl 25-latka, która prosiła o niepodawanie jej nazwiska.

- To wszystko stało się bardzo szybko. Byliśmy w samym środku tłumu. Zobaczyłam od strony policjantów jakieś iskry, ogniki. Pomyślałam sobie, że może będą odpalać jakieś race czy fajerwerki, żeby nas rozproszyć. Nagle między mną a nim upadł na ulice granat. Huk, uderzenie, ból, dym - opisuje kobieta. Eksplozja granatu hukowego zwaliła ich obydwoje z nóg. Szybko zjawiła się karetka i zostali zabrani do szpitala. Tam okazało się, że oboje mają poważnie poparzone nogi i wbite w nie drobne kawałki plastiku. Co gorsza, on miał poważne zgruchotaną część stopy. - Ja spędziłam w szpitalu dwa tygodnie. On cztery. Potem, już w Polsce, kiedy obejrzeli go polski lekarz i rehabilitant, to byli pod wrażeniem tego, co się udało białoruskim lekarzom. Mówili, że to cudotwórcy byli, bo on może nadal jakoś chodzić. Choć nie jest to łatwe - mówi Maria.

Oboje zostali odwiedzeni w mińskim szpitalu przez śledczych. Początkowo zapewniali, że ranni są traktowani jako poszkodowani w dochodzeniu na temat przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy. - Wszystko się zmieniło dzień po tym, jak mój chłopak wreszcie wyszedł ze szpitala. Miał zamieszkać u mnie, żebym mogła się nim opiekować. No ale jakoś o 6 czy 7 rano zapukali smutni panowie. To znaczy początkowo byli mili, zapewniali, że muszą nas tylko przesłuchać na komendzie jako poszkodowanych. Kiedy mówiłam, że nie możemy iść, bo mój chłopak musi pojechać za kilka godzin do szpitala na zmianę opatrunku, to deklarowali, że nie ma problemu, sami go odwiozą. Było ewidentne, że nie ma innej opcji niż iść z nimi. No to poszliśmy. Ja wróciłam dopiero po trzech dniach - wspomina kobieta.

Chłopaka Marii z jakiegoś powodu nie aresztowano. Ona przypuszcza, że z powodu jego poważnych obrażeń. Jej były lżejsze, więc już po dowiezieniu na komisariat oznajmiono jej, że jest aresztowana. Spotkała też wiele innych osób, które ranne trafiły z ulic do szpitala. - Zarzucono mi udział w nielegalnym zgromadzeniu i brutalną napaść na funkcjonariuszy. Przez kolejne dni wywierali na mnie presję, żebym się przyznała. Zapewniali, że mają wszystko nagrane, więc nie mam co się wypierać - opisuje kobieta. Fizycznej przemocy nie doświadczyła. - Chyba miałam znów szczęście i trafiłam na dobry okres. Ludzie, którzy znaleźli się w takiej sytuacji wcześniej i później, opowiadali już o biciu - mówi kobieta. Wiedziała, że nie może być nagrań czegoś, czego nie zrobiła. Nie przyznała się więc i wypuszczono ją po trzech dniach. Została jednak z założoną sprawą karną. - Od razu po wyjściu zdecydowałam, że muszę wyjechać. Oboje musimy. Jeszcze wcześniej, zanim trafiłam do aresztu i czekałam aż mój chłopak wyjdzie ze szpitala, udało się szybko załatwić polskie wizy. Wtedy myślałam, że pojedziemy tylko na trochę w celach medycznych - opowiada.

Na początku września oboje bez problemu przekroczyli granicę. W Polsce wsparł ich pracujący tutaj tata Marii oraz Dom Białoruski. Razem z wieloma innymi Białorusinami w podobnej sytuacji trafili do wynajętego sanatorium. Zajęli się nimi polscy lekarze. Próbowali uzyskać stypendium i pójść na studia, ale się nie udało. Teraz szukają pracy. - Kocham Białoruś. Tęsknie za swoim krajem. Za swoimi przyjaciółmi, za rodziną. Psami i kotami, które musiały zostać u dziadków. Za stabilnością, którą tam miałam. Tęsknię za tyloma rzeczami, do których nie mogę wrócić i nie wiem, kiedy będę mogła. Pomimo tego nie żałuję. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym zrobić inaczej. Byłam tak podekscytowana tym, że może właśnie teraz nadchodzą zmiany... - mówi wyraźnie przytłoczona 25-latka. - No ale powtarzam sobie, że może z tego wszystkiego wyjdzie coś dobrego. Jakaś szansa na rozwój, której bym nie miała tam, w Mińsku - dodaje.

"Kiedy ktoś jęczał albo płakał, to tym bardziej go bili. Chyba to była dla nich zabawa" 

- Już długo przed samym głosowaniem było ewidentne, że to nie będzie tak jak w poprzednich latach. Ludzie byli zaangażowani, zainteresowani, był fajny kandydat opozycyjny. W drodze z pracy czasami zachodziłem do swojej starej szkoły, gdzie organizowano komisję wyborczą dla naszej okolicy. Pytałem swoje dawne nauczycielki, które miały ją obsługiwać, jak to będzie. Początkowo zapewniały, żebym się nie martwił. Że nas wychowywały na porządnych ludzi, to jak mogłyby same inaczej się zachować? No ale już przed samym głosowaniem nie chciały o tym rozmawiać - opisuje 25-letni Jewgienij, z którym spotykam się po tym, jak spędził sporą część dnia za kierownicą ubera na warszawskich ulicach.

Kiedy rok temu, dziewiątego sierpnia wieczorem, stało się ewidentne, jak bardzo sfałszowano wybory, pod jego starą szkołą na mińskich przedmieściach zaczął spontanicznie gromadzić się tłum ludzi z sąsiedztwa. - Mówiono, że w naszej komisji głosy oddało 137 procent uprawnionych. Doszło do tego, że nauczyciele uciekali ze środka pod osłoną policji - wspomina mężczyzna.

Dyplomy ukończenia szkoły powieszone na jej płocie, w proteście przeciw udziałowi nauczycieli w fałszowaniu wyborówDyplomy ukończenia szkoły powieszone na jej płocie, w proteście przeciw udziałowi nauczycieli w fałszowaniu wyborów Fot. Homatrox/Wikipedia CC BY-SA 3.0

Początkowo myślał, że idzie tylko na chwilę. Bolała go kostka po kontuzji odniesionej podczas gry w piłkę. Chodził powoli. Powiedział więc rodzinie, że wraca za kilka godzin. - Ale pod szkołą spotkałem znajomych. Powiedzieli, że jadą do miasta, gdzie gromadzą się ludzie. No to pojechałem z nimi - opowiada. Młodzi Białorusini organizowali się spontanicznie za pośrednictwem internetu, który potem szybko jednak wyłączono. Przemieszczali się z miejsca na miejsce, żeby utrudnić życie służbom. - Nie było może jakichś ogromnych tłumów. Ja widziałem może góra kilka tysięcy ludzi, ale atmosfera była entuzjastyczna, bardzo optymistyczna. Wróciłem dopiero nad ranem i po krótkim śnie pojechałem od razu do pracy - wspomina Jewgienij. Od końca liceum pracował. Nie dostał się na studia bezpłatne, a na te płatne rodziny nie było stać. - Rodzice dawno nie mieszkali razem. Musiałem pomagać mamie w utrzymaniu domu. Zawsze byłem tym, co nie może usiedzieć w miejscu i ma mnóstwo pomysłów, więc założyłem firmę. Drukowałem plakaty, obrazy, cokolwiek klient chciał. Pomagałem organizować wystawy i akcje marketingowe. Jakoś to szło, choć w ostatnich latach sytuacja gospodarcza na Białorusi była coraz gorsza - opowiada.

Kolejne dni spędzał więc tak samo. Dzień w pracy, krótka wizyta w domu, a potem od popołudnia do nocy na ulicach, przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Zabawa w kotka i myszkę ze służbami. - 11 sierpnia wieczorem w pewnym momencie rozeszła się informacja, że do naszego miejsca ze wszystkich stron idzie policja. Wszyscy szybko się rozeszli. Poszedłem na chwilę do znajomych mieszkających niedaleko. Już po północy wsiadłem w samochód i wracałem do domu. W drodze zadzwonił znajomy, że na mojej trasie jest dużo policji i zatrzymują samochody, więc powinienem pojechać bokiem. No i skręciłem w boczną drogę. Nie ujechałem daleko, kiedy na ulicę wybiegli uzbrojeni ludzi wyglądający na żołnierzy. Zatrzymali mnie, celując z karabinów, wyciągnęli z samochodu, rzucili na maskę i zaczęli przeszukiwać. Tak po prostu. Bo akurat przejeżdżałem, a oni chyba musieli wyrobić normę - opisuje 25-latek. - Nic nie znaleźli, no ale stwierdzili, że mam białą kurtkę (jednym z symboli demonstrantów były białe gumowe opaski na ręce i ogólnie barwy biało-czerwone zakazanej flagi Białorusi - red.), więc na pewno brałem udział w protestach. Na podobnej zasadzie zgarnęli osoby z kilku innych samochodów i dostarczyli nas w ręce policji. Nie bili mnie ani nic takiego, to zaczęło się dopiero w areszcie - opisuje.

Na dzień dobry usłyszał od śledczych, że dostanie sześć lat więzienia. Kazali podpisywać jakieś papiery i deklaracje. - Zaczęło się też bicie pałkami. Standardowo po pośladkach i udach, ale jak zobaczyli na mojej kostce bandaż, to lali tylko tam. Najwyraźniej chcieli sprawić jak największy ból. Chyba to była dla nich zabawa. Jak ktoś jęczał czy płakał, to tym bardziej go bili - wspomina Jewgienij, który w areszcie spędził trzy dni. Chciał jak najszybciej wyjść, odezwać się do rodziny i zadbać o firmę. - Mama i brat dwie noce nie spali. Nie wiedzieli, co się ze mną dzieje, choć domyślili się gdzie trafiłem. O firmę też się martwiłem. Miałem kredyt na głowie, musiałem zarobić na rodzinę. Nigdy nie brałem chorobowego, zawsze tam byłem. Klienci czekali, bałem się co będzie - opowiada 25-latek. Przed aresztem czekał na niego brat. Po uspokojeniu rodziny od razu pojechał do pracy. - Z aresztu wyszedłem w końcu z karą administracyjną z paragrafu 23-24 i grzywną. Teraz ludzie żartują, że jak nie masz 23-24, to nie jesteś Białorusinem. Na początku wlepiali to wszystkim jak leci - mówi Jewgienij. Haczyk był taki, że w przypadku recydywy od razu sprawa karna i kilka lat więzienia.

25-latek mówi, że ma znajomych "w systemie", czyli białoruskim aparacie bezpieczeństwa. Nie mogli uwierzyć, co go spotkało w areszcie. Kazali mu zrobić obdukcje, pisać skargi i zażalenia. On natomiast zaczął w żyć strachu. - Naprawdę ciężko się żyje, kiedy wychodzisz z pracy i nie wiesz, czy za kilka metrów znów tak po prostu cię nie zgarną i czegoś nie wymyślą. Bo kto im zabroni. No a wtedy recydywa i więzienie - mówi mężczyzna. Po tygodniu usłyszał od znajomych "w systemie", że osobom wcześniej zatrzymanym zaczynają z marszu zakładać sprawy karne. - Za niestosowanie się do poleceń i opór przy zatrzymaniu. Od trzech do sześciu lat. Wujek kolegi zasugerował, żebym na chwile wyjechał na Ukrainę, aż sprawy przycichną - wspomina Jewgienij. Zdecydował się jednak na Polskę. Poszedł do banku, zamknąć konta. Do urzędów zamknąć firmę. Do dzisiaj wyraźnie go to boli. - Tak, MIAŁEM firmę - wzdycha. W urzędzie paszportowym zdołał wyprosić szybkie wydanie nowego paszportu, bo stary się kończył w 2022 roku. - Wszyscy rozumieli, o co chodzi. Szeregowi urzędnicy byli po cichu pozytywnie nastawieni i chcieli pomóc - wspomina.

Na początku września 2020 roku wsiadł w autobus z Mińska na Dworzec Zachodni w Warszawie. Jeszcze w drodze udało mu się skontaktować z Domem Białoruskim. Dostał pomoc, opiekę lekarską na obolałą kostkę, stypendium i zapomogę od międzynarodowego funduszu pomocowego. Jak twierdzi, zdecydowaną większość posłał rodzinie, która musiała sobie zacząć radzić bez dochodów z jego firmy. Teraz dorabia jeżdżeniem uberem i ma głowę pełną planów. - Może założę firmę. Tutaj jest dużo możliwości, więcej niż na Białorusi. Może pojadę do znajomej do Berlina. Nie wiem - stwierdza. Kiedyś myślał, że wyjeżdża z ojczyzny na miesiąc, góra kilka. Teraz nie wie, kiedy wróci, bo znajomi mówią, że nie jest bezpiecznie. - Chciałem pojechać do rodziny na chwilę na Nowy Rok, ale mi to odradzono. Podobno była duża szansa, że bym już z Białorusi wyjechał. No, ale tęsknię. Bardzo. Z ludźmi to jeszcze jakoś pogadasz zdalnie, ale swoich drzew, swojej drogi, swojego miasta, to już nie zobaczysz. Chciałbym, żeby moje dzieci wychowały się na Białorusi. Myślałem, że będą chodzić do tej samej szkoły, co ja. Dobra była. No, ale teraz to nie wiem. Wrócę, ale kiedy to będzie? - stwierdza Białorusin.

"Nie chciałem wyjeżdżać. Chciałbym wrócić. Tam został dom, tam została ziemia, mój ojciec. Mój kraj"

- Nie powiem, było mi dobrze. Miałem swoją firmę, budowlanka. Dom, samochód, trochę ziemi. Zaliczyłbym się do klasy średniej - opowiada Władimir. Wraz z żoną i trójką dzieci mieszkał w Kobryniu, małym mieście niedaleko Brześcia nad Bugiem. Blisko polskiej granicy. 38-latek mówi, że wcześniej nie angażował się w politykę. Owszem, śledził wydarzenia w kraju, ale rozmowy na ten temat ograniczał do rodziny i najbliższych znajomych. Dopiero przed tymi wyborami rok temu zaczął się interesować. Pojawili się ciekawi kandydaci opozycyjni, a z nimi nadzieja. - Głosowaliśmy z żoną na Cichanouską (Swietłana, kandydatka opozycji - red.). Wielu znajomych tak głosowało. No, ale potem ogłoszono wyniki, jakie ogłoszono. W naszej komisji wyborczej protokołów nie pokazano obserwatorom. Tak się działo podobno w wielu miejscach - wspomina mężczyzna. Wszystko to zdenerwowało go na tyle, że pojechał z bratem na plac w centrum miasta. - Pierwszej nocy było spokojnie. W centrum pojawił się taki tłum, jakiego nigdy w Kobryniu nie widziałem. Była wspaniała energia, nadzieja. W końcu doszliśmy na główny plac, gdzie przed ratuszem był kordon z naszej lokalnej policji. Skandowaliśmy, apelowaliśmy do nich, żeby odłożyli tarcze, co w końcu zrobili. No, ale po jakimś czasie wszyscy się rozeszli - opowiada Władimir. 10 sierpnia było zgoła inaczej.

- Tym razem nie było naszej lokalnej policji, ale przywieziony skądś OMON i jakieś oddziały specjalne. Niemal od razu wzięli się do roboty. Zaczęli strzelać z broni gładkolufowej, poleciały granaty z gazem łzawiącym i hukowe. No i jeden z tych ostatnich upadł tuż obok mnie - wspomina 38-latek. Mówi, że nie pamięta za wiele z momentu eksplozji i tego, co było później. - Tylko straszny ból w oczach. Kompletnie mnie ogłuszyło, nie wiedziałem, gdzie jestem. Jak po chwili zaczęło wracać czucie, to miałem wrażenie, że rozerwało mi brzuch i wnętrzności mi wypadają. Żegnałem się już z życiem. Na szczęście nie było tak źle. Jakoś wstałem, zacząłem wołać o pomoc. Po chwili znalazł mnie brat, który jak tylko mnie zobaczył, to wyciągnął mnie z tłumu, zatrzymał jakiś samochód i wrzucił do środka. Jakiś dobry człowiek zawiózł mnie do szpitala. Jechał jak szalony i łamał wszystkie przepisy, kiedy ja mu krwawiłem na siedzenie - wspomina mężczyzna.

Rany nogi, jakie odniósł WładimirRany nogi, jakie odniósł Władimir Fot. archiwum prywatne

W szpitalu spędził miesiąc. Miał ciężko poparzoną i poranioną odłamkami całą przednią część ciała. Do tego uszkodzony wzrok i słuch. Wybuch zerwał z niego prawie całe ubranie, poza podkoszulkiem, bielizną i butami. - Z całego naszego Kobrynia tylko ja tak ucierpiałem. Było jeszcze trochę lżej rannych, ale nikt aż tak. W szpitalu policja mnie nie nachodziła. Dopiero jak przy pomocy adwokata napisałem skargę, przyszli mnie przesłuchać jako poszkodowanego. No, ale na tym się skończyło. Nic więcej w sprawie mojej skargi się nie stało - opisuje Władimir. Kiedy był w szpitalu, skontaktowali się z nim przedstawiciele Domu Białoruskiego i zaproponowali dalsze leczenie w Polsce, na co przystał. Nie chciał jednak zostać na stałe. Po miesiącu i pół, pod koniec października 2020 roku, wrócił do domu. - No i wtedy zaczęli się mną interesować. Przyszli do domu, wypytywali, w jaki sposób zostałem ranny. Sugerowali, że stało się tak, bo byłem jakimś prowodyrem i brałem udział w jakichś zamieszkach. Zaczęła się presja - wspomina.

Wtedy był już jednak innym człowiekiem niż przed wyborami. Wszystko, co zobaczył i przeżył, sprawiło, że całym sercem zaangażował się w działalność opozycyjną. Brał udział w różnych akcjach protestacyjnych, blokadach i pikietach, które trwały jeszcze w ograniczonej formie na całej Białorusi pomimo represji. - Po prostu chcieliśmy zmian. Innego życia. Nie chcieliśmy, żeby rządzili nami bandyci - wspomina. Przestał sypiać w domu, ciągle się przemieszczał. - Przychodzili do rodziny, rozpytywali, szukali mnie, grozili. Dostałem karę administracyjną za protesty. Za recydywę groziło już wieloletnie więzienie - opisuje Władimir. Dlatego też pierwszego grudnia, kiedy znajomi ostrzegli go, że tym razem ma już zostać aresztowany tak na poważnie i grozi mu więzienie, spakował z rodziną torby i uciekli do Polski. - Ja, żona i czwórka dzieci. Na granicy nie było problemu, bo pogranicznicy jeszcze mnie nie mieli w swoim systemie - opisuje.

Dzięki pomocy przyjaciół żyjących w Polsce Władimir ma pracę. - Jakoś to jest, no ale trudno człowiekowi. Nie chciałem wyjeżdżać. Chciałbym wrócić. Tam został dom, tam została ziemia, mój ojciec. Mój kraj - mówi przytłumionym głosem mężczyzna. Nadal odczuwa skutki wybuchu granatu i stresu. Rany nie zagoiły się idealnie. Bardzo źle śpi. Ma problemy z psychiką. Szans na pozytywną zmianę nie widać - Pewnego lipcowego dnia przyszli rankiem do domu mojego ojca. Zagrozili, że jak tylko się pojawię na granicy, to zostanę skuty i wysłany prosto do więzienia. Na wiele lat. Sugerowali, żebym siedział cicho w tej Polsce i się nie wychylał. Tylko ja nie chce siedzieć cicho. Chciałbym, żeby moją historię usłyszało jak najwięcej ludzi - opisuje.

Ten tekst powstał przy współpracy z Domem Białoruskim w Warszawie, który od 2011 roku pomógł ponad tysiącowi Białorusinów uciekających ze swojego kraju przed prześladowaniami ze strony reżimu Łukaszenki. Wspiera ich w odnalezieniu się w Polsce, załatwieniu formalności czy uzyskaniu pomocy medycznej. Organizacja nie ogranicza się tylko do tego. Jest też zaangażowana we wspieranie białoruskiej opozycji demokratycznej i społeczeństwa obywatelskiego. Działa nie tylko w Polsce, ale też choćby na Litwie i Ukrainie. Nie jest to całkiem bezpieczne zajęcie. Na początku sierpnia szef oddziału Białoruskiego Domu w Kijowie został odkryty powieszony w parku.

Organizacja finansuje swoją działalność z grantów i datków. Każdy, kto by chciał wesprzeć Dom Białoruski, może to zrobić bezpośrednim przelewem (w linku są dane) albo poprzez platformę zrzutka.pl.

Zobacz wideo
Więcej o: