Rozmawialiśmy z trojgiem menadżerów i specjalistów, którzy jeszcze rok temu wiedli dostatnie i wygodne życie na Białorusi. Spotykali się z wysokimi rangą urzędnikami, znali wielu wpływowych ludzi. Może nie było idealnie, ale była jakaś nadzieja na pozytywne zmiany. Przez ten ostatni rok stało się jednak ewidentne, że na nic takiego nie ma szans. Białoruś stoczyła się w otchłań przemocy i bezprawia.
Dwoje naszych rozmówców jest już w Polsce. Trzeci szykuje się do wyjazdu z Białorusi. - Teraz właściwie każdy Białorusin żyje w strachu. Mogą cię zgarnąć na ulicy i zrobić z tobą, co tam sobie wymyślą. Prawo jest tylko teorią - opisuje nam jeden z nich. Ich imiona oraz niektóre szczegóły ich historii zmieniliśmy, żeby uchronić przed problemami.
Przeczytaj także:
- Ja i moja żona jesteśmy specjalistami z branży IT. Takim ludziom jak my żyje się na Białorusi bardzo dobrze. Myślę, że lepiej niż w Polsce. Płace są porównywalne z Europą Zachodnią, a podatki i koszty życia znacznie niższe - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Siergiej, który pomimo bardzo wygodnego życia w Mińsku zdecydował się emigrować do Polski. Od niedawna wraz z żoną i nastoletnim synem mieszka we Wrocławiu. - Chłopak codziennie narzeka, że zrujnowaliśmy mu życie. Tam był szczęśliwy. Miał całą rodzinę, miał znajomych, miał nasze wygodne mieszkanie. Tutaj nie ma nic z tego. No ale nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy zrobić to, co zrobiliśmy. Inaczej nie moglibyśmy stanąć przed lustrem - mówi mężczyzna.
Demonstracje po wyborach w 2020 roku nie były pierwszymi w życiu Siergieja. Od zawsze był zaangażowany. Pierwszy raz wyszedł na ulicę już po wyborach prezydenckich w 2006 roku. Potem w 2010 i w 2015 roku. - Szczerze mówiąc, to w zeszłym roku powiedzieliśmy sobie z żoną, że mamy dość. Tyle razy się narażaliśmy i nic z tego, bo większość Białorusinów była obojętna. Uznaliśmy więc, że teraz niech młodsi działają - wspomina mężczyzna. Kiedy jednak zobaczył rosnący entuzjazm przed ostatnimi wyborami, pojawienie się realnych kandydatów opozycyjnych, a potem ich prześladowania, to nie wytrzymał. Zaangażował się. Został niezależnym obserwatorem. - Po głosowaniu nie pokazano nam protokołów. Komisja gdzieś zniknęła pod eskortą policji. Czekaliśmy do późna, ale na daremno. Możesz więc sobie wyobrazić jak uczciwe to były wybory. Potem pierwszej nocy sam już nie protestowałem, tylko woziłem rannych do szpital - wspomina. W kolejnych dniach regularnie był na ulicach. Szereg jego znajomych doznał bicia i tortur. - Aresztowali mnie z żoną dopiero na początku listopada. Ona siedziała dwa dni, bo prawo zabrania trzymania dłużej matek nieletnich dzieci. Ja spędziłem 15 bardzo mało przyjemnych dni w areszcie. Nie bili fizycznie, ale znęcali się psychicznie. Ciasne przeludnione cele, gola podłoga za łóżko, zawsze zapalone światło, uniemożliwianie snu, zakaz siedzenia na pryczach i takie tam - opisuje mężczyzna.
Po tym wszystkim małżeństwo zaczęło rozważać emigrację, ale trudno im było podjąć decyzję. W końcu mieli dostatnie i wygodne życie. - To był plan B, awaryjny. Jednak z czasem zaczęła rosnąć presja i poczucie zagrożenia. Kolejni znajomi mówili, że przyszły do nich służby, robiły przesłuchania, przeszukania, kogoś tam aresztowali. Rutynowo zabierali całą elektronikę i sprawdzali komunikatory, mejle, zdjęcia itp... - opisuje Siergiej. - No i pewnego dnia przyszli do znajomego, u którego znaleźli zapisaną konwersację ze mną. Zaczęli o mnie wypytywać. Wiedziałem, że pukanie do drzwi rankiem to tylko kwestia czasu. No, a że już raz byłem w areszcie i miałem karę administracyjną, to za drugim razem mogło być kiepsko. Zdecydowaliśmy, że musimy jechać. Mieliśmy już załatwione polskie wizy, więc spakowaliśmy się i wyjechaliśmy w ciągu doby - wspomina.
Siergiej wraz z żoną mają już dobrą pracę w Polsce. Pomimo tego chcieliby wrócić. - Dlatego Polska, a nie gdzieś dalej. Choć nie mielibyśmy problemu z emigracją do Kanady czy USA – stwierdza. Dodaje, że swoich decyzji nie żałuje. Wie, że inaczej by nie mógł. - Żal mi tylko strasznie tego, że na Białorusi zostało mnóstwo dobrych ludzi, którzy nie mogą tak łatwo wyjechać jak ja i muszą żyć w tym strachu - mówi.
Siergiej i jego najbliżsi są jednymi z około trzech tysięcy osób, które wyemigrowały z Białorusi do Polski w ramach programu Business Harbor. Polski rząd ustanowił go z myślą o ściągnięciu jak największej liczby specjalistów z dużego białoruskiego sektora IT, którzy zaczęli się czuć niepewnie w swoim własnym kraju po zaostrzeniu represji przez reżim Łukaszenki. W jego ramach mogą łatwo uzyskać wizę dla siebie i rodziny oraz pomoc w znalezieniu pracy w polskim sektorze IT. Dużo ludzi przyjęło tą ofertę. Do Polski emigrują jednak nie tylko specjaliści IT.
Irina miała o tyle łatwo, że dzięki polskim korzeniom mogła wyrobić sobie Kartę Polaka. To coś bliskiego drugiemu obywatelstwu, które znacznie ułatwia podróżowanie do Polski, mieszkanie tu i pracę. - Od dawna się zastanawiałam, czy by się nie przenieść tutaj. Dla lepszej przyszłości dzieci. No, ale nie mogłam jakoś podjąć decyzji. Miałam bardzo dobrą pracę, czułam się zobowiązana wobec współpracowników i naszych klientów. No i po prostu wygodnie nam się żyło. To, co się stało w ciągu ostatniego roku, sprawiło jednak, że poczułam, iż nie ma innej opcji niż emigracja - opowiada kobieta.
Ona sama nie protestowała. Wspierała jednak opozycję całym sercem i głosowała przeciw Łukaszence. - Od razu po oddaniu głosu pojechałam z dziećmi na lotnisko i polecieliśmy do Albanii. Akurat to był jedyny dostępny lot przez ograniczenia pandemiczne. Wiedziałam, że dojdzie do wybuchu i brutalnych represji. Z racji swojego stanowiska regularnie spotykałam się z wysokiej rangi urzędnikami. Nie mówili tego wprost, ale było ewidentne, że nie mają zamiaru ulec. No, a że mieszkałam w centrum Mińska, to wolałam się wynieść na wypadek jakichś gwałtowniejszych starć. Tym bardziej że jedno z moich dzieci jest już właściwie dorosłe i wiedziałam, że nie dałabym rady go zatrzymać w domu - opisuje Irina. Dodaje, że z Albanii miała paradoksalnie lepsze warunki do kryzysowego zarządzania. Podlegał jej cały białoruski oddział jednej z dużych międzynarodowych korporacji. - Tam miałam internet i dostęp do prawdziwych informacji. Mogłam na szybko organizować na przykład pomoc prawną dla podwładnych i dbać o to, żeby dostawy naszych produktów dla służby zdrowia nie uległy przerwaniu - opisuje.
Irina mówi, że zawsze miała nadzieję, iż białoruski system przejdzie transformację od środka. Że młodzi urzędnicy, wykształceni, znający świat i wiedzący jak ludzie żyją na Zachodzie, rozwijając swoje kariery, awansując i zajmując coraz ważniejsze stanowiska, w sposób ewolucyjny zmienią reżim. Wraz z nim kraj. - W ciągu ostatniego roku rzeczywistość brutalnie zweryfikowała moje oczekiwania. Zupełnie straciłam nadzieję. Ci ludzie, których miałam za rozsądnych i normalnych, wsparli swoimi osobami te wszystkie okrucieństwa. Kiedy musiałam iść na jakieś spotkania w ministerstwach, to chciałam im to wykrzyczeć w twarz. Wiedziałam, że nie dam rady wytrzymać - wspomina. W połączeniu ze strachem o bezpieczeństwo swoje i swoich dzieci to przeważyło szalę. Irina od kilku miesięcy pracuje już w Polsce. - Nominalnie na niższym stanowisku. Niektórzy patrzą na to jako na dobrowolną degradację, ale ja traktuje to jako szansę na ciekawy rozwój. Nie powiedziałabym, że moje życie jest teraz idealne, ale nie żyje w strachu i widzę przyszłość dla swoich dzieci - mówi kobieta.
Irina dodaje, że przez ostre represja właściwie wszyscy znani jej osobiście Białorusini, którzy zostali w kraju, są w depresji. Żyją nieustannie w strachu. Co więcej, nawet w państwowej administracji nie jest wesoło. - Nikt nie podejmuje decyzji. Jest totalny paraliż, bo wszyscy żyją w strachu. Nawet po tamtej stronie, bo w administracji też ciągle się ludzie zmieniają, kiedy tylko na kogoś padnie podejrzenie - mówi kobieta.
Ludzie wyjeżdżają nie tylko z własnej inicjatywy. Szereg firm międzynarodowych uznało, że kogo tylko można, lepiej przenieść z Białorusi do sąsiednich państw. Na Ukrainę, Litwę czy do Polski. Pandemia dobitnie udowodniła, że praca zdalna działa. Co za różnica czy odbywa się ona z Mińska, czy Wilna. - Właśnie jestem w trakcie przygotowań do takich przenosin. Wszystko poszło dobrze, bo zachowam swoje stanowisko i wyjadę. No, ale gdyby firma nie chciała wykonać takiego ruchu, to i tak bym szukał pracy za granicą - opowiada Aleks, dyrektor białoruskiego oddziału innej międzynarodowej korporacji. - Skala represji w ciągu ostatniego roku była naprawdę ogromna. Mnóstwo moich znajomych zostało pobitych i aresztowanych - mówi mężczyzna. W przewrotny sposób dziękuje losowi za pandemię, bo mówi, że spotkania z urzędnikami państwowymi twarzą w twarz byłyby trudne. - Właściwie wszystko, co tylko się da, załatwiam pisemnie, dzięki temu nie muszę ich oglądać - stwierdza.
On sam też praktycznie od początku brał udział w demonstracjach, ale miał dużo szczęścia. - Drugiego listopada rano zapukali do moich drzwi. Na szczęście byłem akurat gdzie indziej. Zadzwonił do mnie przestraszony syn i powiedział, że policja o mnie pyta. Od razu wyłączyłem telefony i jeszcze tego samego dnia byłem w Rosji - opowiada. Kolejne dwa miesiące spędził u rosyjskich znajomych. Czekał z nadzieją, że minie standardowy dwumiesięczny okres przedawnienia dla sprawy administracyjnej, bo taką początkowo zakładano wszystkim uczestniczącym w demonstracjach. - Nie wiem, czy rzeczywiście tak się stało. Wróciłem z duszą na ramieniu po tych dwóch miesiącach no i możesz sobie wyobrazić, jak wygląda życie w takich warunkach. Teraz właściwie każdy Białorusin żyje w strachu - mówi Aleks. Od razu po powrocie z Rosji zaczął pracować nad emigracją. Na szczęście jego szefowie zgodzili się na zdalne zarządzanie z sąsiedniego państwa. - Ja wyjeżdżam niedługo, ale moje dzieci zostają. Jedno studiuje, a drugie jest blisko końca podstawówki. Mam nadzieję, że jak tylko dociągną do końca tych etapów edukacji, to uda mi się je ulokować w Polsce, żeby tam się dalej uczyły - mówi Aleks. Dodaje, że takie rozłąki dzieci z rodzicami to wśród jego znajomych standard. - Już od lat wiele osób, które miały na to środki, lokowało swoje dzieci w szkołach i na uczelniach w Polsce. Tak zapewniały im lepsze życie i przyszłość - opowiada.
Dokładna skala tego rodzaju emigracji białoruskich elit jest na razie trudna do oszacowania. - Nie ulega jednak wątpliwości, że to się dzieje na dużą skalę. I to coraz większą. Z moich rozmów z polskimi urzędnikami już pewien czas temu wynikało, że wydano około trzech tysięcy wiz w ramach tego programu Business Harbor - mówi Aleś Zarembiuk, szef Domu Białoruskiego w Warszawie. To organizacja, która pomaga raczej mniej zamożnym i gorzej umocowanym Białorusinom w wyjeździe z kraju oraz odnalezieniu się w Polsce. - Ta emigracja najlepiej wykształconych, najbardziej doświadczonych i przedsiębiorczych, to ogromna strata dla Białorusi - mówi Zarembiuk.
Ten tekst powstał przy współpracy z Domem Białoruskim w Warszawie, który od 2011 roku pomógł ponad tysiącowi Białorusinów uciekających ze swojego kraju przed prześladowaniami ze strony reżimu Łukaszenki. Wspiera ich w odnalezieniu się w Polsce, załatwieniu formalności czy uzyskaniu pomocy medycznej. Organizacja nie ogranicza się tylko do tego. Jest też zaangażowana we wspieranie białoruskiej opozycji demokratycznej i społeczeństwa obywatelskiego. Działa nie tylko w Polsce, ale też choćby na Litwie i Ukrainie. Nie jest to całkiem bezpieczne zajęcie. Na początku sierpnia szef oddziału Białoruskiego Domu w Kijowie został odkryty powieszony w parku.
Organizacja finansuje swoją działalność z grantów i datków. Każdy, kto by chciał wesprzeć Białoruski Dom, może to zrobić bezpośrednim przelewem (w linku są dane)albo poprzez platformę zrzutka.pl.