Przy okazji Świąt Wielkanocnych opisaliśmy niezwykłe historie trzech osób - Kingi Kosińskiej, Przemysława Wójtowicza i Roberta Rutkowskiego. Każda z tych historii opisana jest w trzech osobnych tekstach - Piekło, Czyściec, Niebo. Nasi rozmówcy przeżyli metaforyczne piekło, przeszli przez umowny czyściec, aż w końcu dotarli do "nieba", czyli punktu, który, choć wciąż stawia wyzwania, pozwala na zamknięcie poprzedniego rozdziału. Chcemy, by doświadczenia naszych bohaterów stanowiły dla Czytelników nie tylko nadzieję, ale i inspirację do wprowadzania zmian w swoim życiu.
Przeczytaj także pierwszą część historii Kingi Kosińskiej: Transpłciowa pisarka wspomina okres dojrzewania. "Mówiono: pedał, dziwadło" [PIEKŁO] >>
***
Na pierwszej wizycie u seksuologa byłam przerażona. "Z jakim problemem pan przyszedł?" - zapytał. Powiedziałam, że chyba czuję się kobietą. Ja nigdy się nie przebierałam w damskie ciuchy, byłam naturszczykiem, więcej się działo w moim świecie wewnętrznym, niż na zewnątrz. Teraz dużo mówi się o transpłciowości, ale to były naprawdę inne czasy. Dzisiaj wystarczy znaleźć jakąś grupkę na Facebooku, porozmawiać, można otrzymać wsparcie. Ja czułam się w tym wszystkim bardzo samotna, zagubiona społecznie i rodzinnie, wtedy tata jeszcze nic nie wiedział.
Tak. Wtedy ubierałam się uniseksualnie, lubiłam szerokie swetry, jak już mówiłam, byłam trochę dziwakiem, miałam długie włosy i zarost, bo nie lubiłam się golić, chodziłam w buciorach a la glany.
Ubierałam się tak, by nie akcentować swojej cielesności. Rozciągnięty sweter był moją zbroją, tak samo nietypowe męskie kurtki, nie stosowałam wtedy też makijażu. Próbowałam się odseparować chyba od swojego ciała, na zasadzie: niech ono sobie będzie, jakie jest, ale ja się nie będę nim zajmowała. Pojawiała się też coraz większa odraza do narządów płciowych. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że w moich fantazjach erotycznych mam pochwę i marzę o tym, by odbyć normalny stosunek z mężczyzną. Bez tego wszystkiego, czym obdarzyła mnie natura.
Nie wiem, co mnie do tego skłoniło, to był jakiś zryw, nikogo nie było w domu, pojawiła się spontaniczna myśl, żeby przymierzyć strój mamy. Użyłam nawet szminki, zrobiłam delikatny makijaż, popatrzyłam na siebie w lustrze, ale zadzwonił jakiś sąsiad, powiedziałam, że jestem zamknięta i nie mogę otworzyć od środka. Szybko się zdefeminizowałam. Czułam wtedy zaciekawienie, ale na pewno nie było żadnego podniecenia. Nie pamiętam dobrze, myślę, że mogłam się do siebie uśmiechnąć, że zrobiłam coś, co miałam ochotę zrobić. To był pewnie moment przyjaźni z samą sobą.
Tak. Właściwie od dziecka. Jak już wspominałam, mówiłam zniewieściałym głosem, wykonywałam żeńskie gesty, ale to nie była żadna kreacja. Próbowałam więc pewne rzeczy prostować, trenowałam przed lustrem męski chód, chciałam stawiać nogi w bardziej rozstawny sposób, bo zwracano mi uwagę, że chodzę jak kobieta. Próbowałam dostosować się do oczekiwań, bo byłam zmęczona ciągłym wytykaniem, byciem kozłem ofiarnym. Każdy szczegół od razu był wychwytywany.
Z tatą było trudniej niż mamą. Mama mi towarzyszyła w procesie diagnozowania, w tych wszystkich wizytach u psychologa i seksuologa. To było naturalne: "aha, czyli jednak to robimy, idziemy w tym kierunku". Zauważyłam, że podejście mamy było inne, gdy spostrzegła, że autorytet, specjalista potwierdził, że coś takiego może mieć miejsce i można to zrobić. Moja mama dzięki temu przetrawiła ten fakt i zrozumiała, że to nie jest mój wymysł. Tata z kolei zupełnie nie wiedział, co z tym zrobić.
Pamiętam, że wcześniej napisałam list do magazynu "Tina". Pytałam w nim, gdzie jest jakiś ośrodek diagnostyczny, czy w ogóle mogą mi pomóc. Opisałam swoje różne stany i dostałam odpowiedź, podsumowującą to wszystko. Napisano, że w Warszawie jest taki ośrodek, że taki problem rzeczywiście istnieje. Razem z mamą pokazałyśmy list tacie. Zapytał, jak to sobie wyobrażam. "Przecież jesteś mężczyzną. Staniesz się teraz kobietą?" To był klasyczny "mind fuck"! Sprawa była w zawieszeniu, on w ogóle się w to nie mieszał, ale obserwował i przegryzał to w sobie, oswajał się. Widział, ile to wszystko mnie kosztuje, jaka jestem wytrwała, że mój wygląd się zmienia. Coming out był płynny.
Wydaje mi się, że rodzice mieli ze mną niezłą szkołę, musieli obalić wiele barier, przezwyciężyć własne uprzedzenia. To wszystko runęło, a budowanie czegoś nowego odbywało się klocek po klocku. Czasami ta nasza budowla znowu się burzyła, bo coś było niezrozumiałe, bo ja w trakcie diagnozowania i terapii zachowywałam się dziwnie, nie było wiadomo, o co mi chodzi. Sama traciłam czasem kontrolę nad emocjami, bywałam agresywna, zamknięta w sobie, sam proces diagnozy był mozolny, traciłam przez to cierpliwość.
Seksuolog był bardzo skrupulatny, na początku nie dawał mi wiary, więc terapia hormonalna się opóźniała. Twierdził, że to jeszcze nie jest ten moment. Z kolei psycholog miał swoją wizję, zachęcał mnie, żebym bardziej akcentowała kobiecość. Ja przychodziłam do niego w tych swetrach, a on nalegał, żebym się malowała, pozwalała światu odczytać, kim jestem. Bardzo się wzbraniałam, mówiłam, że nie wyglądam wystarczająco dobrze. Robiłam małe kroki, a on chciał mnie już zobaczyć w całym kobiecym rynsztunku, gotową na podbój świata. Spotkania były dość uciążliwe, wyglądały często tak samo. Wizyty odbywały się nieregularnie, dostawałam minimalne ilości hormonów, później podawano mi blokery testosteronu, to było leczenie na zasadzie wolnej amerykanki, trochę eksperymentalne. Z terapii hormonalnej byłam niezadowolona, uważałam, że idzie ona zbyt wolno.
Teraz procedura jest szybsza. Z tego, co wiem, czasami już od pierwszej wizyty dostaje się hormony. W pewnym sensie byłam wtedy w potrzasku. Podobnie jak transpłciowa działaczka Milo, która popełniła samobójstwo. Zawiódł ją system, bo była dla nich przypadkiem nietypowym. To pokazuje jak wiele wciąż jest do pozytywnej zmiany w strukturach formalnych tranzycji.
Tak, denerwowałam się, że wolno mi rosną piersi i nie znika zarost. Jak taran zmierzałam do zabiegu, chciałam zrobić wszystko, by już do niego doszło. Na wszystkie niedoskonałości na początku przymykałam oko, uznałam, że to później się jakoś wygładzi. Dostałam w końcu papier, że mogłam złożyć wniosek o ustalenie płci. Sprawa przebiegła sprawnie. Sędzia pytała, dlaczego się tutaj znalazłam, wygłosiłam monolog, a właściwie monodram. Musiałam opowiedzieć całą historię i udowodnić, że byłam wytrwała w swoich dążeniach. Wcześniej przeszkolił mnie psycholog i wiedziałam, jakich pytań mogę się spodziewać. Później przesłuchano moich rodziców, następnie trafiłam na konsultacje do Warszawy, wypełniłam test, dostałam opinię. Po miesiącu wyrok się uprawomocnił, po tym załatwiłam formalności - zmiana imienia, peselu, wyrobienie dowodu. Umówiłam się na zabieg w klinice.
Ulga, że wreszcie to zrobiłam i teraz nikt mi tego nie odbierze, że doszłam do celu. Rekonwalescencja przebiegała sprawnie, gdy pojawiał się ból, dostawałam leki przeciwbólowe. Niestety pielęgniarki czasem zwracały się do mnie formie męskiej, źle na to reagowałam, zwłaszcza, że byłam jeszcze osłabiona po zabiegu. Po dwóch tygodniach wróciłam do domu, byłam nieśmiała, więc nie wskoczyłam od razu w spódnicę, wiele osób na osiedlu nie wiedziało, o co tutaj chodzi, dlaczego zmienia się mój wygląd, mówili do mnie starym imieniem. Ktoś w autobusie zwrócił się do mnie w formie męskiej, było mi bardzo ciężko.
Mimo to planowałam przyszłość, myślałam o kontynuowaniu nauki, podniesieniu kwalifikacji. Zaczęłam uczęszczać do 2,5-letniego studium dla pracowników socjalnych. Tam się okazało, że ludzie dziwnie na mnie patrzą, wpadałam w stany paranoiczne, pogłębiła mi się depresja. Doszłam do wniosku, że nie jestem przekonująca w nowej roli, że to się po prostu nie udaje. Zaczęłam całą swoją tranzycję postrzegać jako jedną wielką porażkę. Wszelkie spojrzenia, niezręczności interpretowałam na swoją niekorzyść. Wydawało mi się, że wszyscy wiedzą, jaka jest moja historia, a ja chciałam, żeby nikt się nie domyślał, jaki mam problem. Uciekłam z tej szkoły, przeszłam załamanie nerwowe, zaczęłam się ciąć. W końcu mama zobaczyła na ubraniach plamy krwi po moich okaleczeniach, poszłam do psychiatry. Najpierw na oddział dzienny, później skierowano mnie na oddział całodobowy. Spędziłam tam półtora miesiąca. Po wyjściu chciałam się zabić, próbowałam popełnić samobójstwo lekami. Wróciłam do szpitala.
Kontynuacja historii Kingi Kosińskiej: Człowiek ma w sobie bardzo dużo dobra. W grupie zmienia się w wilkołaka [NIEBO] >>