Ks. Studnicki po wizycie w Ukrainie: Morze krzywdy. Doświadczyłem przejmującego poczucia bezradności

- Będąc w Buczy czy Irpieniu, miałem wrażenie, że to pytanie - "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" - jakby wisi w powietrzu - mówi w Gazeta.pl ksiądz Piotr Studnicki, który w czerwcu odwiedził stolicę Ukrainy. Duchowny opowiada, co słyszał od mieszkańców podkijowskich miejscowości. O postawie Franciszka mówi: - Była dla mnie niezrozumiała. Dziś, po kilku rozmowach z misjonarzami pracującymi w Rosji, patrzę na nią może z większym zrozumieniem.

Daniel Drob, Gazeta.pl: Co ksiądz usłyszał podczas podróży do Kijowa?  

Piotr Studnicki*: Poznałem historię osób bardzo zranionych, zarówno bezpośrednio dotkniętych przez wojnę, jak również takich, którzy nie ucierpieli fizycznie, ale doświadczyli sytuacji granicznej.  

To była pierwsza wizyta księdza w Ukrainie po 24 lutego? 

Nie, od dnia rosyjskiego ataku byłem tam cztery razy. Wcześniej trzykrotnie odwiedziłem Stary Skałat niedaleko Tarnopola. Mieszkają tam siostry franciszkanki - to jest to samo zgromadzenie, które prowadzi ośrodek w Laskach pod Warszawą. W Starym Skałacie kilka sióstr również opiekowało się niewidomymi dziećmi w domu rehabilitacyjnym. 

Zobacz wideo Poparcie USA dla Ukrainy osłabło? Pytamy eksperta

Opiekowało? 

Na czas wojny franciszkanki zawiesiły działalność ośrodka i przekształciły go w dom dla uchodźców, którzy uciekali z terenów ogarniętych wojną. Przez ich dom przewinęło się w sumie ok. 70 osób, najczęściej były to rodziny z dziećmi niewidomymi, które wcześniej korzystały z rehabilitacji u franciszkanek. Na stałe zamieszkało tam 37 osób, łącznie dziewięć rodzin, między innymi z Irpienia, Charkowa, Donbasu, Kijowa. Potrzebne było wsparcie, brakowało jedzenia, chemii. W pomoc zaangażowały się warszawski Klub Inteligencji Katolickiej i Fundacja Most Solidarności. Osobiście nigdy nie zajmowałem się pomocą humanitarną, ale ponieważ potrzebni byli ludzie do zbierania i transportu darów, długo się nie zastanawiałem.  

Ile było takich transportów? 

Do Starego Skałatu cztery, ja uczestniczyłem w trzech. W kolejnych konwojach dostarczyliśmy też m.in. ubrania, a także pralkę, zamrażarkę, bo to, czym dotychczas dysponowały siostry, nie wystarczało na obsłużenie tak dużej grupy osób.   

Co mówili mieszkańcy ośrodka?

Opowiadali nam, jak uciekali ze swoich domów, często mieli dosłownie minuty na podjęcie decyzji o porzuceniu dorobku. "Zdecydowaliśmy się na ucieczkę, jak spadła bomba na dom sąsiada. Wiedzieliśmy, że za chwilę my możemy być następni, więc wzięliśmy, co było pod ręką i uciekliśmy" - słyszałem od jednej z pań w Starym Skałacie. Później do Marty Titaniec z Fundacji Most Solidarności odezwała się siostra zakonna z parafii katolickiej w Kijowie. To parafia współtworzona przez nazaretanki i kapucynów, która, jak wiele innych kościołów czy domów zakonnych, po 24 lutego zamieniła się w centrum pomocy. Dość szybko zorganizowaliśmy zbiórkę. Podczas wyjazdu do Kijowa najbardziej uderzyła mnie potrzeba ludzi, by opowiedzieć swoje historie. Choć jednocześnie odnosiłem wrażenie, że między sobą mieszkańcy podkijowskich Irpienia czy Buczy niechętnie mówili o własnych doświadczeniach.  

Inaczej było, gdy pojawiała się osoba z zewnątrz? 

W przypadku ludzi, z którymi rozmawiałem, zaczynało się najczęściej od zdawkowego "was tu nie było, więc nie zrozumiecie". Ale zaraz po tym była snuta opowieść. Jak mężczyzny przypadkowo spotkanego w Irpieniu, który dobrowolnie przez kilka godzin oprowadzał nas po Buczy i Irpieniu. Pokazywał zniszczenia, opowiadał nam o śmierci swoich bliskich i przyjaciół. Zabrał nas m.in. na cmentarz, pokazał groby. "Tu leży mój kolega, zginął kilka tygodni temu. Tutaj kolejny". Gdy wjechaliśmy do Irpienia, zaskoczyło mnie, że początkowo nie było widać zniszczeń. Poprosiliśmy jedną z mieszkanek, aby nam wskazała, gdzie iść. Powiedziała, żebyśmy poszli za róg. "Tam zobaczycie mój blok, dziewiąte piętro jest całe spalone" - powiedziała i zaczęła opowiadać, jak po wejściu Rosjan ukrywała się z rodziną i sąsiadami w piwnicy bloku, mówiła o strachu i o tym, że została zraniona przez własną rodzinę.  

W jaki sposób?  

Na początku działań wojennych wysyłała bliskim krewnym w Rosji zdjęcia, pokazywała i opowiadała o tym, co dzieje się w Ukrainie. Ale tamci nie wierzyli. Mieszkanka Irpienia, sama pochodząca z Petersburga, relacjonowała, że nie wierzyła jej własna siostra. Mówiła, że to wymyślone historie. Ci ludzie teraz czują się zdradzeni przez najbliższych. "Doświadczyliśmy ogromnej krzywdy, spodziewaliśmy się, że przynajmniej to potępią" - mówiła. Z jednej strony mamy więc te najcięższe zbrodnie - gwałty czy morderstwa. Z drugiej też mniej oczywiste rany, jak ta - przeoranie, może nawet zniszczenie relacji rodzinnych. Kobieta, o której wspominam, przyznała, że przez lata darzyła Rosję sentymentem. Postrzegała ją jako lepszy kraj niż Ukraina. Teraz wszystko się zmieniło. Pojawiła się nienawiść. Ta kobieta mówiła, że nie chce mieć z Rosjanami nic wspólnego. 

Trudno się dziwić.  

Oczywiście, ale to pokazuje, z jakimi wyzwaniami ci ludzie mierzą się od strony psychologicznej, ale także duchowej. To morze krzywdy będzie wymagało działania, pomocy nie tylko materialnej. Sądzę, że w tym wymiarze wielkie zadanie czeka kościoły chrześcijańskie różnych denominacji.

Inne historie ksiądz słyszał zapewne od sióstr w Kijowie.

Po ataku, gdy rosyjskie wojska zbliżały się do Kijowa, kapucyni i nazaretanki stworzyli w podziemnej kaplicy schron. Przyjęli tam około stu osób, czyli wszystkie, które przyszły chcąc w tych dniach zagrożenia być po prostu razem. To ciekawe, że dla wielu ludzi, także niewierzących, to właśnie kościół stał się miejscem schronienia. Byłem pod dużym wrażeniem postawy zakonników i zakonnic, jak szybko potrafili się zorganizować. Mimo ogromnego niepokoju robili to, na co mieli wpływ. Byli w stanie odpędzić strach i pomagać ludziom. Oni w rozmowach podkreślają: "Myśmy realnej wojny nie doświadczyli". I to jest prawda, bo na szczęście fizycznie nie zostali zaatakowani, ale jednocześnie dla nich była to sytuacja graniczna, o której wspominałem na początku. Był strach i dylematy - jak wojnę pogodzić z wiarą w Boga, w jego dobroć. To bardzo duże wyzwanie duchowe. W pierwszych tygodniach wojny siostry zadawały sobie pytanie, jak się modlić, gdy brakuje słów. Któraś z sióstr zaproponowała, żeby modlić się psalmami. W psalmach jest duży ładunek emocjonalny, nieraz pojawia się gniew, złość. To w jednym z psalmów znajdują się słowa, którymi Jezus modlił się na krzyżu - "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?". Jedna z sióstr powiedziała, że ta modlitwa psalmami ich duchowo ocaliła.

Co ksiądz poczuł, widząc Buczę i Irpień? 

Przede wszystkim doświadczyłem przejmującego poczucia bezradności. Pojawiło się też naturalne pytanie, jak do tego mogło dojść.  

Pytanie z rodzaju "gdzie był Bóg"? 

We mnie to nie budzi takich pytań. Nie dlatego, że mam aż tak silną wiarę. Może bardziej z tego powodu, że pracując z osobami wykorzystanymi seksualnie, jest mi bliska perspektywa, iż Bóg jest zawsze po stronie pokrzywdzonych. Natomiast, będąc w Buczy czy Irpieniu, miałem wrażenie, że to pytanie - "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?" - jakby wisi w powietrzu.  

Dla mnie wojna za wschodnią granicą ma też wymiar osobisty. Mój dziadek był Ukraińcem, Hucułem z okolic Kosowa (dziś w obwodzie iwanofrankiwskim - red.). W czasach II Rzeczpospolitej pracował w polskiej policji, a gdy rozpoczęła się II wojna światowa, walczył po stronie Polski. Po wojnie nigdy nie wrócił do Ukrainy. Obawiał się, że jako były polski policjant zostanie zamordowany. Banderowcy zabili jego zięcia i prawdopodobnie syna. Poza tym w czasie wojny poznał moją babcię. Moja mama jest ich najmłodszą córką. Został więc w Polsce, ale nadal utrzymywał kontakt z rodziną w Ukrainie i ja z częścią dzisiaj też utrzymuje kontakt.  

Jak sobie radzą? 

Gdy tylko zaczęła się wojna, ze strony mojej rodziny padła propozycja, że chętnie ich przyjmiemy, ale nie chcą opuszczać swojego kraju z kilku powodów. Po pierwsze, mężczyźni nie mogą wyjeżdżać, a kobiety same nie chcą. Po drugie, nie chcą opuszczać swoich domów. Wreszcie tam, niedaleko granicy z Rumunią, jest stosunkowo bezpiecznie. Córka mojego kuzynostwa urodziła niedawno dziecko.  

Od ataku 24 lutego minęły ponad cztery miesiące. Polski episkopat już na początku zareagował jednoznacznie. Franciszek nadal nie potrafi. Jak ksiądz się z tym czuje? 

Dyplomatyczna postawa Watykanu i papieża Franciszka była dla mnie niezrozumiała. Od początku, śledząc komunikaty napływające z Watykanu, czułem niedosyt. Oczekiwałem, że zło zostanie nazwane i napiętnowane, a papież jednoznacznie stanie po stronie ofiar. Nie rozumiałem na przykład, dlaczego papież odwiedził ambasadę Federacji Rosyjskiej, nie idąc wcześniej do placówki ukraińskiej. Pracując z osobami skrzywdzonymi wykorzystaniem seksualnym, wiem, jak ważne jest, by najpierw spotkać i wysłuchać ofiary. 

"Jestem zawiedziony postawą Franciszka, bo okazało się, że milczy o złu w imię iluzorycznego dobra" - mówił w kwietniu w Gazeta.pl teolog Sebastian Duda.  

Jak wspomniałem, także we mnie postawa Franciszka budziła dezorientację. Dziś, po kilku rozmowach z misjonarzami pracującymi w Rosji, patrzę na tę postawę może z większym zrozumieniem. Wszyscy oni widzieli w postawie papieża również troskę o chrześcijan żyjących w Rosji. Zdałem sobie sprawię z tego przed jak karkołomnie trudnym wyzwaniem stoi papież. Pozostało we mnie jednak pytanie, czy nie dało się zrobić więcej, aby bardziej jednoznacznie wesprzeć Ukrainę, choćby w sposób symboliczny.  

Księża rozmawiają o reakcji Franciszka na wojnę? 

I księża, i świeccy. W pierwszych tygodniach wojny niezrozumienie Franciszka w Kościele było duże i dobrze, że zostało wyartykułowane. Sam podpisałem się pod listem z apelem o czytelne poparcie Ukrainy. Oczywiście, nie jest rolą papieża wzywać do wojny, ale szukać dróg pojednania i pokoju. W momencie, kiedy wojna się toczy, prawo do obrony jest naturalne. Wydaje mi się, że wojna w Ukrainie pokazuje, że radykalny pacyfizm, w którym odrzuca się koncepcję wojny sprawiedliwej, a w konsekwencji obronę konieczną, nie przystaje do rzeczywistości.

Ksiądz Piotr Studnicki - kierownik Biura Delegata KEP ds. Ochrony Dzieci i Młodzieży, doktor nauk o mediach i komunikacji społecznej, wykładowca Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie i Papieskiego Uniwersytetu Świętego Krzyża w Rzymie. 

Więcej o: