Ludwik Dorn: - Opinii publicznej nie sposób poruszyć tekstem. Żyjemy w kulturze obrazkowej - laickim ikonodulstwe, czyli kulcie obrazków. Jak nie ma nagrania czy zdjęć, to sprawa zostaje na papierze.
Jest oczywiście pewnym problemem dla PiS, ale generalnie słowo pisane nie budzi emocji. Rząd PiS stosuje więc dość prymitywny, ale w naszej kulturze jednak skuteczny manewr: albo się nie odnosi do sprawy, albo nie zaprzecza i nie potwierdza. Gdy mamy taśmę, to trudno zaprzeczyć nagraniu, a teraz ciągle mamy "domniemane", "rzekome" e-maile.
Jest dla PiS warta górę złota, a nawet więcej. Mieć Trybunał Konstytucyjny na pstryknięcie palcem, to jest przecież skarb.
Nie twierdzę, że jest marionetką, ale że jest warta górę złota. Ona zrobi, co jej PiS każe, ale sama też się każe PiS-owi dopieszczać i oczekuje wypłat w formie szacunku i prestiżu. Ona może w zamian za swoje usługi jako prezes TK zażyczyć sobie jakichś nominacji personalnych. Może powiedzieć: tego pociotka dajcie tu albo tam na stanowisko. Fotel ambasadora w Niemczech dla jej męża, Andrzeja Przyłębskiego, jest tego najlepszym przykładem.
Moja intuicja się zatem potwierdza. Innymi słowy: wpływ Przyłębskiej jest o tyle duży, że jest w stanie wymusić wypłaty w postaci prestiżu i stanowisk dla siebie, ale nic więcej.
Sądzę, że tego rodzaju mechanizmy - nie identyczne, ale podobne - charakteryzują wszystkie partie. Są osoby bardziej i mniej wpływowe, a kierownictwo partii musi żonglować różnymi roszczeniami i obsadą stanowisk. To normalna polityka.
Kiedyś nie było e-maili i było bezpieczniej. Z pewnością komunikowanie się w takich sprawach na piśmie - przez e-maile - jest nieostrożne. Niemniej tempo obrotu informacjami w relacjach międzyludzkich tak bardzo przyspieszyło, że na piśmie bywa łatwiej.
I to jest błąd, bo korporacje są szczelniejsze niż partie. Korporacje nie podlegają też ustawie o informacji publicznej. Korporacje w o wiele większym stopniu blokują wywlekanie brudów na zewnątrz.
Panowie w sposób oczywisty nie chcieli prowadzić takiej korespondencji z poczty służbowej, chronionej przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. A nie chcieli, bo tam pozostaje wyraźny ślad. Nic bardziej nie plami niż atrament - oprócz klawiatury. Gdy się przenieśli na prywatne konta, to mieli nadzieję, że śladu nie będzie, ale pojawił się wyciek. Uciekli z deszczu pod rynnę.
… bo pan Kaczyński jest przywiązany do dyrektywy, której sam też hołduję: nie zostawiać śladów, najlepiej żadnych. Sam stosowałem się też do zasady: zawsze rozmawiaj tak, jakbyś miał być nagrywany. Kaczyński nie pozostawia śladów i go nie ma w tej aferze, a to przecież on jest capo di tutti capi (szefem wszystkich szefów) i największym kadrowym. Kaczyński ma prawo nie być zachwyconym, ale tylko dlatego, że jego ludzie to idioci, bo zostawili po sobie ślady, a nie powinni.
Nie twierdzę, że Kaczyński to mówi, ale może tak myśleć.
We Francji i we Włoszech, ale także w Polsce to jest norma. W Skandynawii już jednak nie. Oczywiście jest zawsze kwestia tego, czy oprócz pokrewieństwa przy załatwianiu posad, brane pod uwagę są także kwalifikacje. Z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że czynnik merytokratyczny (uzależnienie pozycje zawodowej od kompetencji) jest drugorzędny.
Czego może się dowiedzieć - ujmijmy to tak - wrogi wobec Polski czynnik zewnętrzny? Tego, że jest w Polsce pogląd, wedle którego zakup F-35 nie pozwoli w pełni wykorzystać możliwości tych samolotów. Ale w prasie fachowej takie opinie były już obecne.
Tu bym nie przesadzał, bo jeżeli tego typu ocena pojawia się w debatach eksperckich, to trudno, aby nie pojawił się w opiniach wojskowych. Generalnie jest tak, że kupujący zawsze mają dylemat, czy brać uzbrojenie "z półki", czyli produkt z serwisem, czy jednak z transferem technologii, ale wtedy zakup jest dużo droższy. To akurat żadna nowość.
Akurat Michał Dworczyk (szef kancelarii premiera), który pisze o tych zakupach uzbrojenia, był wiceministrem obrony. Do Dworczyka premier może mieć zaufanie, ale nie ufać w moc intelektu szefa MON Mariusza Błaszczaka i jego ludziom w resorcie.
Owszem. I to niezmiennie.
Mariusz Błaszczak, tak jak go pamiętam, sprawdza się do szczebla podsekretarza stanu.
Jasne. Z jednym wyjątkiem: gdy jest jakaś sprzeczność interesów na szczytach obozu władzy. Wtedy różne oczekiwania mają Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro czy Mateusz Morawiecki i wtedy biedny "Kura" musi podjąć decyzję, którego ma się posłuchać.
Za moich czasów w PiS - nie.
TVP nie jest co prawda w stanie usunąć jakichś informacji z przestrzeni medialnej, ale propaganda mediów rządowych jest jakimś punktem odniesienia dla innych mediów.
W PiS się nie szanuje "swoich" mediów - one są przecież tylko tubami propagandowymi. W tej korespondencji ciekawe jest to, że Morawiecki prywatnie wciąż mówi językiem normalnego człowieka, a nie PiS-owskiego kłamcy, jak to czyni publicznie. W dużej mierze jest tak, że to nie człowiek mówi językiem, ale język mówi człowiekiem.
Morawiecki pisze w - jak sam sądzi - w prywatnym e-mailu do swojego człowieka, Michała Dworczyka. Gdyby pisał do Ziobry czy kogokolwiek spoza swojego wewnętrznego kręgu, to by pisał o "wrogich mediach" albo "obcych". PiS w większości zgodnie myśli i mówi "naszych mediach" i tych "wrogich/obcych". Morawiecki tymczasem, gdy kontaktuje się ze swoimi zaufanymi ludźmi, to używa języka normalności, dzieląc media na "nasze" i "normalne".
Tak.
Jarosław Kaczyński wręcz uwielbia donosy. Z prezesem PiS zawsze najlepiej chodzić z papierem i na rozmowę osobistą, bo capo di tutti capi stara się nie zostawiać śladów.