Kto i jak będzie tego ducha miłości umacniał? Czy pielgrzymka pozostanie wspomnieniem czegoś niezwykłego, ale izolowanego w życiu zbiorowości - pięknego, czystego przeżycia, jedynego w swoim rodzaju? Czy też pielgrzymka przełoży się na obyczaje, na sposób uprawiania polityki i etykę służby publicznej w Rzeczypospolitej, na codzienne stosunki między ludźmi, na życie intelektualne i duchowe?
Na razie dominuje poczucie pustki po wyjeździe Papieża. Brakuje nam kolejnej transmisji, ale czujemy się zmęczeni tym wielkim narodowym przeżyciem. W pamięci są ostatnie rozmowy Papieża z tłumem, jakieś strzępy jego dowcipów, jego gorące apele i zapłakane twarze pielgrzymów na krakowskim lotnisku.
Czym była pielgrzymka? Jak narodził się jej zaskakujący ton, jej koloryt, jej dramatyzm, jej waga?
Ta pielgrzymka była inna, niż się spodziewaliśmy. Od samego początku. Już na lotnisku w Gdańsku Papież mówił o "nowej Polsce, z której tak bardzo się radujemy, z której jesteśmy dumni". Na tym tle powitalne słowa prezydenta o "naszych satysfakcjach i naszych słabościach" zabrzmiały prawie jak samokrytyka.
Mocnym akcentem Papieskiego przesłania do narodu był hymn pochwalny na cześć "Solidarności", która otworzyła bramy wolności w Polsce, lecz także zburzyła mur berliński. To w Sopocie.
Jeszcze mocniejsze było wygłoszone w Sejmie podziękowanie dla "Pana Historii". I to był dla polskiej duszy bodaj najsłodszy moment pielgrzymki - gdy Papież nas tak chwalił. Nigdy jeszcze w tym parlamencie uczucia patriotyczne nie osiągnęły takiej temperatury. Gdy odśpiewano hymn, Papież z nieomylnym wyczuciem nastroju przekłuł ten narodowy balon i komentując słowa mazurka - "z ziemi włoskiej do Polski" - zażartował: "Ale kto by przypuszczał, że w takim umundurowaniu". I gdy publiczność zareagowała śmiechem, dodał: "Ale nam się wydarzyło". I był to - jak sądzę - komentarz do tego, że po 20 latach od Papieskiego apelu do ducha, by odmienił oblicze tej ziemi, oblicze zostało odmienione i że po dziesięciu latach wolności Rzeczpospolita ma się wcale, wcale.
W tej pochwale polskiej drogi znalazła się też jednoznaczna, już czysto polityczna, deklaracja o watykańskim "wsparciu od samego początku integracji Polski z Unią Europejską".
Dla słowiańskiego ducha - skłonnego do biadolenia, zerkania na tych, którym się wiedzie lepiej - nauka była jasna: ludzie, popatrzcie na to, co wam się udało i jakie stoją przed wami perspektywy. Papież kazał nam wprowadzić do serc rzadko tu obecne uczucie dumy. "Raduj się Polsko". Nasze losy zostały też wpisane w plan, który Papież uznaje za Boski, plan wielkiej przemiany tej części świata.
Nie znaczy to, że Papież nie krytykował, nie żądał zmian, nie bronił tych, którzy na transformacji wyszli źle. Kazał nam usłyszeć "krzyk biednych całego świata". Występował - dość utopijnie - przeciw podstawowej zasadzie wolnego rynku, żądając, by wartość pracy określała nie cena produktu, lecz miara wysiłku. Gdyby to, co mówił do górników, potraktować dosłownie, budżet państwa padłby w pięć minut...
Ale przeważał wielki duch aprobaty i nadziei.
Jan Paweł II jest największym na świecie przyjacielem dziennikarzy. W jego słowach - i tych wcześniej spisanych, i tych ogłaszanych ad hoc - ucho redaktora co chwila słyszy gotowy tytuł. Sopockie hasło, w którym najświętsza prawda tego narodu z lat 80. ("Nie ma wolności bez >>Solidarności<<") została rozwinięta, jest gotowym programem dla Polski XXI wieku.
Kończące się lata 90., choć dały tak imponujący efekt, nie miały swego hasła, swego wielkiego przesłania. Ot, budowanie normalnej demokracji z jej zaletami i jej brudami, ot, budowanie rynku, zadziwiająco skuteczne, ale jakby bez treści duchowej, wejście do NATO, prawda, postęp na drodze do Europy i pierwsze z nią wojny jogurtowe. Rzeczywistość pozbawiona jakby najgłębszego wymiaru, czyli normalna - ducha szukajcie w życiu prywatnym...
Papież nie zgadza się z taką normalizacją, choć chwali poszczególne jej owoce. Chce państwa, w którym politycy nie kłócą się, lecz współpracują dla dobra obywateli.
Zapewne nastrój tej pielgrzymki byłby nieco inny, gdyby w Polsce rządziło SLD. Ale Papież starannie unikał aluzji politycznych, a zaproszenie prezydenta Kwaśniewskiego do papamobilu jest najwyraźniejszym sygnałem, że w Polsce nie ma już miejsca na dyskryminację według historycznych kolorów. Przynajmniej tak naucza Papież, nie rezygnując przy tym z jednoznacznego potępienia komunizmu.
Innym wymiarem miłości wspierającej solidarność ma być wielki Papieski program społeczny: rozbudzenia życzliwości, pomocy, działalności charytatywnej; program adresowany do państwa, Kościoła i społeczeństwa.
Jednak najbardziej poruszającym wcieleniem hasła "Nie ma solidarności bez miłości" stała się sama pielgrzymka wielkiego kaznodziei. Dodatkowy sens wprowadziła tu banalna, jak się okazało, grypa.
Puste okno w krakowskiej kurii i pusty papieski tron na krakowskich Błoniach uświadomił wszystkim to, co Papież nazwał z odwagą życia spełnionego: "Czas ucieka, wieczność czeka".
Jednocześnie jego starość i choroba, jego trzęsąca się ręka i słabnący chwilami głos, robiły wrażenie mniej dramatyczne niż dwa lata temu. To prawda, że Papież mówił nie mniej, ale raczej bardziej wyraźnie, że nie postarzał się przez te dwa lata, a na wadowickim rynku zobaczyliśmy go młodszego o lat 20, może 30. To prawda, że nasze oczekiwania były inne niż dwa lata temu, bo kształtowane przez wspomnienie tamtego człowieka, przygarbionego wiekiem. Ale najważniejsze było co innego - klimat, nastrój, duch tej pielgrzymki, od początku pogodny, radosny. Trudno to uchwycić zwłaszcza człowiekowi niewierzącemu, ale była w tym jakaś świętość ponad indywidualnym cierpieniem, gdy człowiek przekracza wszelkie bariery.
Tempo tej pielgrzymki było wręcz opętańcze. Z dnia na dzień stawała się ona w coraz bardziej widoczny sposób ofiarą składaną przez Jana Pawła II. Ofiarą wręcz radosną tak, że jego wysiłek, trud mówienia i chodzenia nie zasmucał, nie przeszkadzał. Jan Paweł II, mistrz mediów i pan tłumów, dawał zresztą wskazówkę, by tak to właśnie odbierać. Gdy na placu Zwycięstwa w Warszawie szpetnie zafałszował, natychmiast obrócił to w żart: "Tak śpiewa pielgrzym z Krakowa, od dominikanów". Albo wtedy, gdy komentował kolejne "Sto lat": "Łatwiej zaśpiewać, niż wykonać".
W czasie jego jednodniowej choroby, oblanej łzami milionów wiernych, przypomnieliśmy sobie, że Papież jest stary i schorowany, że ostateczną perspektywą ludzkiego życia, nawet jego życia, jest śmierć. Tyle że dla Papieża tak dobitnie, tak jednoznacznie nie jest to perspektywa ostateczna. Jak powiedział ktoś z moich przyjaciół, Papież mówi, jakby był już w Niebie.
Ten niebiański wymiar jest być może najważniejszym kluczem do zrozumienia tego, co działo się w Polsce przez ostatnie dwa tygodnie.
Papież okazywał swą własną, gorącą miłość z sugestywnością i siłą, której z niczym nie da się porównać. Miłość do ziemi, natury, wspartą na wzruszających, wręcz rozczulających wspomnieniach młodzieńczych wypraw kajakowych.
W każdym miejscu, gdzie był, starał się rozbudzać świadomość małych ojczyzn, wskazywał na ślady historii, przywoływał własne doświadczenia. Szukał słów, które mogłyby stać się tytułem do lokalnego patriotyzmu, tak potrzebnego po erze niwelującego komunizmu.
Dał nam też odczuć swą miłość do miejsc i ludzi, których już nie ma. Do owej księgarni i owej cukierni z Wadowic.
Miłość do wszystkich, których w życiu spotkał, do wszystkiego, co widział. W zadziwiającym dialogu z wiernymi w Wadowicach Papież wymieniał ulicę po ulicy, miejscowość po miejscowości. Tłum testował jego pamięć, co jest pierwszym wypadkiem w dziejach, by kilkaset tysięcy ludzi zadawało komuś zagadki. Papież zdał egzamin, a każda nazwa i każde nazwisko wywoływało entuzjazm tłumów.
Skąd ten entuzjazm? Nie tylko z radości, że wielki krajan pamięta. Także dlatego, że w tym przedziwnym nastroju wzruszenia i rozbawienia uczestniczyliśmy w obrzędzie swoistej beatyfikacji tych miejsc, tych wspomnień, tych ludzi. Papież, wielki mistyk, ogarnął różnorodność zdarzeń i stworzył z nich całość metafizyczną, choć zarazem tak bardzo prywatną.
Te "kremówki po maturze", które tak rozbawiły i jego, i nas, nabrały jakiegoś nieoczekiwanego znaczenia, ot, drobiazg, który staje się ważny. Papież, dzieląc się z intymnymi wspomnieniami, nie tylko ośmieszył celebrę, która towarzyszy życiu publicznemu w ogóle. Dał przykład, jak kochać wszystko i wszystkich.
To była ta najbardziej dosłowna, najmocniejsza lekcja miłości, dostępna każdemu, nie tylko Papieskim "braciom w wierze". Wiele osób mówiło mi, że słuchając dialogu Papieża z ludźmi w Wadowicach, płakało dziwnym rodzajem pogodnego, radosnego płaczu. Także po mojej twarzy płynęły łzy.
Czy potrafimy to oczyszczenie wykorzystać? Czy pokochamy naszych bliskich, nasze miasta, nasze kremówki? Nasze wspomnienia? Nasz kraj? Nasz świat?
Żadne uderzanie we wzniosłe tony [patrz - wyżej] nie jest w stanie wyjaśnić zjawiska, którego byliśmy świadkami: żwawej, dowcipnej, pełnej inwencji rozmowy jednego człowieka z setkami tysięcy ludzi. Irytujące (ponoć także samego Papieża) próby sterowania odpowiedziami tłumu z początku pielgrzymki, gdy głośniki poddawały hasła do skandowania, ustąpiły miejsca dialogom, których nikt by nie wymyślił.
Jeszcze okrzyk młodzieży "Jak być młodym Ojcze Święty, zdradź nam cud ten niepojęty" skandowany w Łowiczu mógł być i zapewne był wcześniej szykowany. Papież zresztą był wtedy w tak złej formie, że nie odpowiedział.
Ale dialogi z ostatnich dni, kiedy radość z ozdrowienia Papieża mieszała się ze smutkiem zbliżającego się pożegnania, te wszystkie riposty na Papieską "samokrytykę" ("Nic nie szkodzi", "Wytrzymamy"), te błyskawiczne sprostowania ("Nie padało"), wreszcie ten egzamin ze znajomości rodzinnego miasta.... Nie sądzę, by coś takiego kiedykolwiek zdarzyło się na świecie. Owszem, trochę przy poprzednich pielgrzymkach, ale nie w tej skali.
Te luźne myśli, nieuporządkowane, gorące, niemal nie dotykają samego trzonu Papieskiego przekazu: wielkiej ewangelizacji. Z tą częścią mam kłopot. Nie będę nawet próbował pisać o sile rozbudzania wiary, a to było przecież istotą pielgrzymki: Papież chciał, by zapanowała miłość do Chrystusa, Matki Boskiej, Boga.
Papież powtórzył spiżowe prawdy chrześcijańskiego wychowania, zaapelował do rodziców o pielęgnowanie tradycji, religię w szkole określił jako "wielkie dobro", kategorycznie potępił wszelką aborcję, wreszcie - na przykładzie św. Kingi, która przeżyła swe małżeństwo w czystości - zaapelował o nierozerwalność małżeństwa. Nawet wtedy, "gdy staje się ono drogą krzyżową".
Zwłaszcza to ostatnie boli mnie, gdy myślę - proszę wybaczyć taki konkret - o kobietach dręczonych przez mężów alkoholików. Czasem - choć wcale nie zawsze - rozwód lepiej służy miłości na ziemi, np. miłości do dzieci...
Jednocześnie Papież wiele mówił o wolności człowieka, głosił jej pochwałę. Sprzeczność między chrześcijańskimi normami i postulatem wolności ma zaniknąć wobec potęgi miłości, ale dzieje się tak tylko, gdy miłość jest utożsamiona z Chrystusem. To w oczywisty sposób nie wystarcza tym, którzy miłość odczuwają inaczej.
Dwa lata temu raziła mnie ta sprzeczność, buntowałem się, przywoływałem w "Gazecie" postać głęboko wierzącego śp. prof. Deca, który za to, że dopuszczał aborcję, był po śmierci szykanowany przez Kościół. Tymczasem, z tego co wiemy o profesorze Decu, jego limitowana zgoda na aborcję, była podyktowana inną interpretacją miłości do tego samego Chrystusa.
Tym razem nie czułem w słowach Papieża tego wyłączenia prof. Deca ani nawet tych, którzy nie są "braćmi w wierze" z rzeszy "ludzi dobrej woli".
Może dlatego, że z homilii zniknęły wszelkie ślady potępienia i tak częstej w innych ustach Kościoła frustracji czy syndromu zagrożonej twierdzy? Może dlatego, że Papież raczej zachęcał, wskazywał właściwy kierunek marszu, nie stawiał znaków zakazu?
Czasem tylko żałowałem, że w jego wizji historii tak mało było miejsca dla innych motywacji niż chrześcijańska. Że opór przed totalitaryzmami został sprowadzony do heroizmu wypływającego z miłości do Chrystusa. Poczułem się też - jako były naukowiec - rozczarowany, że Papież nie przeprosił za potępienie dzieła Kopernika. Na szerokim świecie przepraszał za tyle innych błędów Kościoła!
Ale ta ostrożność, konserwatyzm, cała ta rygorystyczna lekcja moralności połączone zostały z takim świadectwem miłości, że straciły ostrość wykluczania, nietolerancji na inne punkty widzenia.