Doug Englen służył w 160. SOAR przez 22 lata. Dosłużył się najwyższej możliwej rangi dla podoficera w US Army. Był i jest legendą wśród pilotów śmigłowców wojska USA. Spędził łącznie siedem lat życia w rejonach walk i tylko w Afganistanie oraz Iraku wykonał 2,5 tysiąca misji. Wiele razy znalazł się pod ostrzałem.
- Weź kij do baseballa i zacznij uderzać w drzwi samochodu. Taki dźwięk towarzyszy trafieniom w kadłub. To straszne. Kiedy pocisk zacznie rykoszetować i latać po wnętrzu śmigłowca to jest jeszcze gorsze. Zawsze wywoływało to u mnie wściekłość, bo wiedziałem, że za sobą mam kilku przerażonych młodych strzelców obsługujących karabiny. Jeśli zobaczyliby, że ja się boję, to by zamarli. Musiałem być spokojny - opisuje Englen.
To on zaplanował, a potem dowodził powietrzną część rajdu, którego finałem było zabicie Osamy bin Ladena. Jednocześnie pilotował jeden z czterech śmigłowców biorących udział w tej misji. Teraz ujawnił między innymi, że w drodze powrotnej toczył zmagania ze ścigającym go pakistańskim F-16.
Aktualne zdjęcie Douga Englena wykonane na potrzeby jego kampanii wyborczej Fot. Doug Englen
Skrótową nazwę 160. SOAR rozwija się po polsku jako 160. Pułk Lotniczy Operacji Specjalnych. Utworzono go w 1981 roku po nieudanym rajdzie w Iranie mającym na celu uwolnienie amerykańskich zakładników przetrzymywanych w Teheranie. Przyczyną bardzo bolesnej dla USA porażki były między innymi nie mające doświadczenia w takich operacjach załogi śmigłowców i nie przystosowane do takich operacji standardowe maszyny. Postanowiono temu zaradzić, tworząc specjalną jednostkę.
Zrobiono to skutecznie. W świecie osób zainteresowanych tematyką współczesnej wojskowości 160. SOAR jest powszechnie znany, otoczony nimbem elitarności, wyjątkowości i tajności. Najprawdopodobniej w pełni zasłużenie za niezliczoną ilość misji tak niebezpiecznych jak i wymagających wyjątkowych umiejętności.
Dlaczego "najprawdopodobniej"? Ponieważ, w przeciwieństwie do części swoich pasażerów, stosują się do niepisanych zasad świata sił specjalnych i trzymają języki za zębami. Nawet po odejściu do cywila. O ile o selekcji, szkoleniu i służbie na przykład komandosów jednostki SEALs US Navy wiadomo bardzo wiele, ponieważ jej byli członkowie napisali mnóstwo książek i publicznie opowiadają czego to nie robili, a sam Pentagon chętnie ich promuje na herosów, o tyle na temat 160. SOAR wiadomo niewiele. Jedyna duża "rola" pułku w kulturze masowej to film "Black Hawk Dawn".
Dlatego wywiad z Englenem jest czymś wyjątkowym. Mieli go do niego zachęcić jego byli przełożeni - były szef CIA Leon Panetta i emerytowany admirał William McRaven, wieloletni szef Dowództwa Sił Specjalnych USA. Ten drugi nazwał Englena "bohaterem".
- Bez żadnych wątpliwości Doug jest najlepszym lotnikiem US Army swojej generacji. Wyciągał mnie z opresji więcej razy niż jestem w stanie zliczyć - stwierdził admirał podczas wystąpienia w lutym, miesiąc przed tym jak Englen odszedł do cywila. - Naprawdę jest niewiele osób z generacji 9/11 (stosowane czasem przez Amerykanów określenie na ludzi, którzy dorastali na przełomie wieków i uczestniczyli w wojnach będących reakcją na zamach na WTC - red.), którzy wykazali się takim heroizmem i odwagą jak on - dodał.
'Miejsce pracy' Englena przez wiele lat - kokpit śmigłowca MH-47 Fot. Lance Cpl. Seth Rosenberg/USMC
Koronnym osiągnięciem Englena jest operacja Neptune Spear, czyli zabicie Osamy bin Ladena w 2011 roku. O niej opowiada w wywiadzie najwięcej. Co ciekawe, Englen wcześniej kilkukrotnie brał udział w próbie pojmania lub zabicia przywódcy Al-Kaidy, które "prawie" zakończyły się sukcesem. Pierwszy raz w Afganistanie w 2001 roku, gdzie 160 SOAR woziła komandosów i agentów CIA rozpoczynających ofensywę przeciw talibom oraz Al-Kaidzie. Potem jeszcze w 2006 i 2008 roku, też w Afganistanie.
W 2011 roku rozpoczęto przygotowania do kolejnej próby, tym razem na terytorium Pakistanu, którego władze nie zostały o niczym poinformowane z obawy przed niemal pewnym wyciekiem informacji do terrorystów. Operację Neptune Spear planowano cztery miesiące w wąskiej grupie, która pracowała na terenie głównej siedziby CIA w Langley.
- Zostałem do niej wybrany, ponieważ miałem spore doświadczenie w misjach w głębi terytorium przeciwnika dysponującego systemem obrony przeciwlotniczej. Dodatkowo odpowiadałem za wdrożenie do użycia niedawno zainstalowanych na naszych śmigłowcach nowych systemów walki elektronicznej. No i dobrze znałem się z dowódcą lądowej części operacji. Ratowałem jego tyłek z opałów już kilka razy w różnych miejscach globu - opowiada Englen.
Grupa planująca operację regularnie składała raporty prezydentowi Barackowi Obamie. 29 kwietnia 2011 roku wydał on ostateczną zgodę. Akcja rozpoczęła się wieczorem 1 maja. Wszyscy w niej uczestniczący musieli zawczasu się jeszcze "wysterylizować". - Wiem że to dziwny określenie, ale tak na to mówimy. Chodzi o pozbycie się wszelkich przedmiotów pozwalających nas zidentyfikować w wypadku wpadki. Zero dokumentów, nieśmiertelników, zdjęć rodziny czy choćby obrączki. Miałem z sobą swój pistolet, karabinek, trochę gotówki i papierosów - tłumaczy pilot.
Ciemność to przyjaciel pilotów 160. SOAR. Do tego stopnia, że według Englena 'nie cierpią Księżyca' Fot. USMC
Jak opisuje Englen, z jego punktu widzenia całość operacji była pozornie prosta. Dostarczyć kilkunastu komandosów na teren kompleksu budynków pod pakistańskim miastem Abbottabad a potem ich zabrać z powrotem. Przodem miały polecieć dwa śmigłowce MH-60 Blackhawk (w do dzisiaj tajnej wersji o obniżonej wykrywalności przez radary i wyciszonej) z komandosami mającymi wykonać główne zadanie a za nimi dwa znacznie cięższe MH-47 Chinook z dodatkowymi komandosami na wszelki wypadek.
Sprawę komplikowały jednak mocno dwie rzeczy. Po pierwsze fakt bezprawnego wlatywania nad terytorium niepodległego państwa dysponującego przyzwoitym wojskiem pozostającym w stanie ciągłej gotowości ze względu na konflikt z Indiami. Oznaczało to konieczność lotu bezksiężycową nocą na minimalnej wysokości rzędu kilkudziesięciu metrów, aby nie zostać wykrytym przez radary.
Niezależnie od tego nisko lecące śmigłowce hałasem budziły wszystkich na trasie swojego przelotu i w ten sposób Pakistańczycy wiedzieli, że "coś" się dzieje. - Ich wojsko praktycznie nie lata po zmroku. Dla nas to naturalne środowisko, ale dla nich nie. Było widać, jak zapalają się światła w domach kiedy przelatywaliśmy. Zaczęły się telefony na policję i wpisy w sieci - opisuje Englen dając do zrozumienia, że amerykańskie służby na bieżąco monitorowały pakistańską sieć komórkową i internet.
Drugim poważnym problemem była odległość. Trasa liczyła 250 km w jedną stronę. Blackhawk w zmodyfikowanej wersji są cięższe niż standardowe i mają ograniczony zasięg. Dodatkowo musiały lecieć nisko i trzymać się dolin a nie najkrótszej trasy. Nie byłyby w stanie wrócić do bazy w Afganistanie. Trzeba było je skrycie zatankować w Pakistanie. Wybrano odludne miejsce około 50 kilometrów na północ od Abbottabad, gdzie oba MH-47 miały wylądować, stworzyć prowizoryczny punkt do tankowania i czekać.
Tankowanie w locie w ciemności śmigłowca z 160. SOAR. Nad Pakistanem coś takiego nie było możliwe Fot. Cpl. Carlos Jimenez/USMC
Wszystko zmieniło się jednak błyskawicznie w 30 sekund po rozpoczęciu szturmu. Jeden z blackhawków rozbił się. Zawiniła nieco wyższa temperatura powietrza niż prognozowana, co przełożyło się na gorsze osiągi i tak już obładowanego śmigłowca. - Planowaliśmy ich obciążenie co do uncji (28 gram - red.), ale i tak jakimś sposobem zatankowali trochę za dużo i w ostatnim momencie zabrali na pokład więcej sprzętu komandosów - opisuje Englen. Pilotowi nie starczyło mocy na bezpieczne lądowanie w trudnych warunkach. W ostatnim momencie katastrofę przekuł w miarę kontrolowane awaryjne lądowanie. Nikomu nic się nie stało, ale śmigłowiec był zniszczony i pierwotny plan wziął w łeb.
Englen mówi, że utrata jednego z MH-60 była pierwszym z długiej listy planów na sytuacje awaryjnych. Zgodnie z nim Englen szybko zawrócił swojego MH-47 z lotu ku punktowi tankowania i po 10 minutach był na miejscu akcji. - Lądowałem pod rosnącym grzybem dymu i kurzu powstałym podczas wysadzania wraku. Byłem cholernie wku...... Rozbić maszynę podczas jednej z najważniejszych misji naszego pokolenia i spodziewać się potem pytań od szefa CIA w rodzaju "dlaczego do cholery się rozbiliście?" to więcej niż trzeba do bycia wku..... - opisuje pilot.
Po tym jak wylądował, zaczęło się najdłuższe czekanie w jego życiu. Komandosi w pośpiechu ładowali na pokład ciało bin Ladena i co cennego znaleźli w budynkach. Wszystko zajęło półtorej minuty. Dla przeciętnego człowieka to chwila, dla pilotów 160 SOAR wieczność. - Lubimy wysadzać i zabierać naszych pasażerów w góra 10-15 sekund. Tyle ile potrzeba grupie komandosów na przebiegnięcie po rampie. Na ziemi jesteśmy wystawieni na strzał. Zwłaszcza w takiej misji, kiedy nie mamy żadnej osłony z powietrza. Byliśmy kompletnie sami - opisuje Englen. Co więcej to był Pakistan. Nawet gdyby ktoś z rosnącego tłumu gapiów zaczął do nich strzelać, to nie mogliby odpowiedzieć.
Na szczęście nie stało się nic takiego i spokojnie wystartowali. Ocalały blackhawk odleciał tankować a Englen skierował swojego MH-47 prosto ku Afganistanowi. Jak opisuje, szybko musiał się zmierzyć z zaalarmowanym pakistańskim wojskiem. Dotychczas nie było to wiadome publicznie, ale śmigłowiec wiozący ciało bin Ladena został wyśledzony przez pakistański myśliwiec F-16. Jego pilot trzy razy podchodził do ataku. - Przewidzieliśmy to i byliśmy przygotowani. To była walka elektroniczna. Nie zdołał odpalić rakiet, choć trzy razy był tego bardzo bliski. Udało mi się go uniknąć elektronicznie. Tyle mogę powiedzieć - opisuje Englen.
- Kiedy wreszcie przelecieliśmy nad granicą Afganistanu poczuliśmy ulgę. Byliśmy bezpieczni, jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało w odniesieniu do rzeczywistości panującej w tym kraju - mówi pilot.
Englen twierdzi też, że to między innymi przez niego ogłoszenie informacji o śmierci bin Ladena przez Obamę było opóźnione. Przez godzinę media w całych USA pokazywały pustą mównicę w Białym Domu, ponieważ zostały poinformowane o spodziewanym bardzo ważnym wystąpieniu prezydenta. W tym czasie Englen i jego ludzie oraz komandosi po prostu fetowali sukces w afgańskiej bazie. - Dowcipkowaliśmy, przybijaliśmy sobie piątki i ogólnie się cieszyliśmy. W pewnym momencie pojawił się wyższy rangą oficer i nas zbeształ: Ej, dowcipnisie, prezydent czeka na wasz raport - opisuje Englen. Napisali go z 45-minutowym opóźnieniem, a tylko na jego podstawie prezydent mógł ogłosić sukces.
Nie zaszkodziło to dalszej karierze Englena. Trzy tygodnie później on i jego ludzie osobiście odbierali gratulacje od Obamy w macierzystej bazie 160. SOAR w Fort Campbell w Kentucky. - Nie ma nawet jednego zdjęcia. Takie są realia służb specjalnych. Musisz się przyzwyczaić, że publicznie nikt ci nie będzie gratulował - mówi pilot.
Po odejściu z wojska w tym miesiącu Englen ogłosił, że zamierza rozpocząć karierę polityczną. Ubiega się o fotel senatora z ramienia Partii Republikańskiej w stanie Tennessee. Można założyć, że wywiad jest początkiem kampanii wyborczej.