Sąd odczytał kilkanaście raportów SB z lat 70. i 80. sporządzonych na podstawie relacji tajnego agenta "Monika". Pod tym pseudonimem ma się według badaczy z IPN kryć Henryk Karkosza, w latach 1977-89 największy w południowej Polsce wydawca niezależnej prasy i książek, szef podziemnej Oficyny Literackiej.
Była to kolejna rozprawa Karkoszy. Wydawca latem ubiegłego roku został oskarżony o współpracę z SB przez dawnych kolegów z podziemia, którzy oparli się na materiałach IPN. Karkosza zaprzecza, by był agentem, i sam poprosił o lustrację.
Zachowane w archiwach relacje oficera prowadzącego "Monikę" zawierają dużo szczegółów z działalności krakowskich wydawnictw niezależnych, ich kontaktów z ośrodkami w innych miastach, a także analizy sytuacji politycznej dokonywane przez agenta.
Karkosza zaprzeczył wczoraj, by przekazał jakiekolwiek informacje zawarte w tych raportach. Podważał też niektóre fakty podawane przez "Monikę". O innych faktach mówił, że nigdy nie miał o nich pojęcia i powoła świadków, którzy to potwierdzą.
W raportach "Moniki" pojawiają się donosy na samego Karkoszę jako szefa Oficyny Literackiej i wydawnictwa KOS.
Przełomu nie przyniosło przesłuchanie byłego szefa krakowskiej SB, płk. Jana Billa. Bill to postać ważna w całej sprawie - jego podpisy od początku lat 70. widniały na dokumentach krakowskiej SB zwalczającej opozycję.
Bill - starszy mężczyzna średniego wzrostu - przed wejściem do sądu starał się nie rzucać w oczy. - A kto panu powiedział, że ja jestem tym świadkiem? - pytał jednego z dziennikarzy. - Nic nie powiem, dosyć mam kłopotów - mówił, gdy został już rozpoznany.
Przesłuchanie esbeka było tajne. Z relacji uzyskanej przez "Gazetę" wynika, że pułkownik nie chciał potwierdzić ani zaprzeczyć, że Karkosza był agentem krakowskiej SB. - Twierdził, że nie pamięta Karkoszy, tłumaczył, że każdy z jego podwładnych miał kilkunastu agentów. Nie było to przekonywające - twierdzi nasz rozmówca.
Ale zdaniem Billa agent "Monika" istniał na pewno, chociaż niewykluczone, że było kilku informatorów o tym pseudonimie.
Karkoszę przesłuchiwał sędzia Grzegorz Pomianowski. Odczytywał akta wyraźnie zniecierpliwiony, w pewnym momencie stwierdzając: "Szkoda mojego gardła na czytanie tego". Gdy Karkosza odpowiadał na pytania, sędzia przerywał, popędzał go stwierdzeniami: "To już słyszałem", "To mnie nie interesuje", "Dobra, dobra".
W odniesieniu do podziemnych wydawnictw używał określenia "nielegalne". Kiedy wydawca opowiadał o konsorcjum założonym przez podziemne oficyny w połowie lat 80., sędzia kpił: "Jakie to były wydawnictwa: PIW, Czytelnik?".
Karkosza nie mógł sobie przypomnieć, kto zasiadał w Konsorcjum. Pamiętał, że na początku działalności dostało 100 tys. dolarów od NED, fundacji amerykańskiej wspierającej demokrację. "100 tys. zielonych to było dużo pieniędzy, a pan nie pamięta, kto był w tym konsorcjum?" - wątpił sędzia. Kiedy Karkosza wśród osób członków konsorcjum wymienił Czesława Bieleckiego, sędzia upewnił się: "To ten łysy architekt?". Wyrażał też ostentacyjne zdziwienie, że nie zachowała się księgowość Oficyny Literackiej, którą spalono w dniu wprowadzenia stanu wojennego, by nie dostała się w ręce milicji.
Pomianowskiego bardzo interesowały finanse podziemnego wydawnictwa: "Z mojego doświadczenia życiowego wiem, że te bezdebitowe pozycje były drogie i opłaciło się wam je na pewno sprzedawać"- mówił do Karkoszy, pytając, czy na konspiracyjnej działalności szef oficyny dorobił się dużego majątku. "Jak żeście sprzedawali te książki, to gdzie te pieniądze trafiały? Wydał pan Hłaskę i wziął pieniądze, i co dalej? Zysk z tej działalności gdzie był i do kogo trafiał?" - pytał i komentował: "Pieniądze nie wiadomo, do kogo wpływają, nie wiadomo, gdzie są, kto komu wypłaca".