Od kiedy zaczęły powstawać miasta, zagrażały im powodzie. I na różne sposoby miasta się na to zagrożenie przystosowywały. Nie inaczej było w Gdańsku, który jest w szczególniej sytuacji - leży na trzech strefach wysokości - od depresji po wzniesienia. Spływająca i gromadząca się woda to poważne zagrożenie.
Jak tłumaczyła na konferencji organizowanej przez spółkę Gdańskie Wody jej przedstawicielka Małgorzata Rauland, miasto przygotowywało się na zagrożenie tak, jak robili to wszyscy: tworząc zbiorniki retencyjne i kanalizację do odprowadzania nadmiaru deszczówki. Wielkie zbiorniki zbudowano tak, by pomieściły tzw. stuletni deszcz. To ulewa tak intensywna, że zdarza się średnio raz na sto lat. A przynajmniej zdarzała w klimacie, jaki znaliśmy dotychczas.
W lipcu 2001 roku pomimo istnienia zabezpieczeń gwałtowna ulewa zalała miasto. Podtopione były drogi, torowiska, domy, woda przerwała wały zbiorników. Kilka lat później 100-letnia ulewa pojawiła się znowu i znowu. W latach 2016-2018 "deszcz stuletni" pojawiał się co roku. W Gdańsku widać zmiany klimatu i widać, że wpływają na nasze życie - mówią urzędnicy.
- Zmienia się charakter opadów - mówiła Rauland. Deszcze są krótkie i intensywne, a suche okresu między nimi - dłuższe. Dokładnie takie skutki zmian klimatu w Polsce przewidywali naukowcy. To sprawia, że nasze zabezpieczenia są niedostosowane do nowych warunków. Po gwałtownych ulewach, które podtopiły ulice i domy, wielkie zbiorniki retencyjne wypełniały się tylko częściowo. Były przygotowane na dużą ilość deszczu rozłożoną w czasie, ale nie deszczową bombę, która w ciągu godzin lub minut zrzuca z nieba tyle wody, ile zazwyczaj pada przez miesiąc lub dwa. - Trzeba dostosować cały układ do nowych warunków - podkreślała Rauland.
To starają się robić gdańscy urzędnicy i spółka odpowiedzialna m.in. za wody opadowe - przekonywali jej przedstawiciele.
Nowy system, który ma być dostosowany do zmian klimatu, opiera na trzech krokach. Pierwszym nie jest - jak przyjęło się dotychczas - jak najszybsze pozbycie się wody z miasta, lecz zatrzymanie jej na miejscu. Oczywiście nie na ulicy, lecz w sposób, w który woda nie tylko nie szkodzi mieszkańcom i infrastrukturze, ale wręcz przynosi korzyści. To właśnie zielona retencja - zielone tereny zaprojektowane tak, by zatrzymywać wodę. Ich potencjał - przekonują Gdańskie Wody - jest ogromny, gdy uda się osiągnąć efekt skali.
Dopiero drugim poziomem radzenia sobie z nadmiarem wody jest kanalizacja burzowa i to, co eksperci nazywają szarą retencją, czyli betonowe zbiorniki. Według ekspertów uczestniczących w gdańskiej konferencji ta szara retencja wciąż ma swoją rolę, ale należy ją łączyć z zieloną, a nie traktować jako opcji wyjściowej. Zielona retencja - przekonywali - ma liczne dodatkowe zalety. Woda zostająca na miejscu zapobiega suszy (która w dobie zmian klimatu bywa drugą stroną tej samej monety), wraz z roślinnością poprawia miejski mikroklimat, łagodzi upały.
Trzeci poziom ochrony przed ulewnymi deszczami to zarządzanie kryzysowe na wypadek katastrofalnego deszczu - bo mogą pojawić się opady takie, z którymi żaden system sobie nie poradzi.
Zielona retencja wykorzystuje rośliny i w niektórych przypadkach wystarczy im nie przeszkadzać.
Jak znaleźć miejsca do retencjonowania wody? Czasem wystarczy śledzić naturę: obserwować, gdzie woda sama zbiera się w czasie deszczy. Poza tym nowoczesne narzędzia, w tym modele komputerowe, mogą pomóc znajdować takie miejsca.
Najprostszą czynnością jest dopuszczenie tam wody. Jeśli pas zieleni oddziela do jezdni wysoki krawężnik, to droga zmienia się w rynnę. Woda - zamiast spływać ze szczelnej asfaltowej powierzchni na pochłaniającą zieleń - płynie w drugą stronę.
Jeśli w miejscu, gdzie ma zbierać się woda, mamy już roślinność - szczególnie drzewa - to najlepiej skorzystać z pełnionych przez nie "usług". Dorosłe drzewo latem może odparować nawet 450 litrów wody. Nie tylko pochłania wilgoć z gleby, ale też chłodzi powietrze i poprawia miejski mikroklimat. Żeby rośliny mogły działać, trzeba im na to pozwolić - a więc m.in. nie kosić trawy co tydzień i do ziemi, lecz np. dwa razy na sezon. A jeszcze lepiej - z punktu widzenia pochłaniania wody, oczyszczania powietrza i ochrony środowiska - zastąpić chociaż częściowo trawnik łąką. Nie trzeba wierzyć na słowo - każdy może zrobić latem prywatny eksperyment i zostawić kawałek trawnika nieskoszony i przyglądać się, jak obie części reagują na suszę.
Zamiast prostych niecek, można tworzyć ogrody deszczowe. Projektuje się je do zatrzymania konkretnej ilości wody, tworzy ścieżki, którymi woda z ulewnego deszczu dostaje się do zagłębienia. W wykopanej niecce sadzi specjalne gatunki roślin.
Niecki i ogrody deszczowe są Gdańsku pierwszym stopniem zatrzymywania nadmiaru wody z deszczu. Dopiero gdy one się wypełnią, woda trafia do kanalizacji. To daje dwie korzyści. Po pierwsze, zmniejsza ilość wody, z jaką musi poradzić sobie kanalizacja, zmniejszając ryzyko, że dojdzie do zalań i podtopień. Po drugie - ta woda nie spływa kanalizacją, tylko zostaje na miejscu, także na okresy bez deszczu. Rosnąca tam zieleń nie wymaga wtedy podlewania - i zaoszczędzoną wodę z wodociągów można wykorzystać na inne cele.
Ryszard Gajewski, szef spółki Gdańskie Wody, przyznaje, że gdy opowiada o zielonej retencji - szczególnie urzędnikom z innych miast - często słyszy obawę o koszty. Ale jak przekonywał uczestników konferencji, to rozwiązanie jest w rzeczywistości tańsze przy realizacji. A biorąc pod uwagę inne korzyści - może wręcz by oszczędnością dla miasta.
Jak wyliczał, budowa niedużego betonowego zbiornika retencyjnego może kosztować nawet milion złotych. Stworzenie ogrodu deszczowego, który pochłonie tę samą ilość wody - to już 170 tys. zł, a prosta niecka retencyjna będzie kosztować 40 tys.
Tworzenie zielonej retencji może nie wiązać się z żadnymi dodatkowymi kosztami dla samorządu. To stara się robić Gdańsk w ostatnich latach, zalecając i nakazując uwzględnienie retencji przy nowych inwestycjach. Jak powiedział Gajewski, w latach 2021-2022 w Gdańsku powstała retencja na w sumie 100 tys. metrów sześciennych wody bez dodatkowych inwestycji - tworzyli ją inwestorzy wykonujący swoje projekty zgodnie z wytycznymi.
Odpowiednie wytyczne znajdują się m.in. w miejskich planach zagospodarowania przestrzennego. Określają one np., że na parkingu na pięć miejsc postojowych musi przypadać jedno drzewo (i tylko 20 proc. tych drzew może być na dookoła parkingu), lub ile zieleni czy powierzchni przepuszczalnej ma się tam znaleźć. Zaleca się obniżanie terenów zieleni w stosunku do poziomu powierzchni utwardzonych, by zbierała się tam deszczówka. Plany zaznaczają, że część zieleni (powierzchni biologicznie czynnej) należy realizować w sposób pełniący funkcję retencji wód opadowych.
Czasem także dla inwestorów retencja nie jest dodatkowym kosztem. Jeśli i tak wykonywane są roboty ziemne, to równie dobrze można stworzyć nieckę deszczową. Jeśli budowana lub remontowana jest droga, to zamiast krawężniku blokujących drogę - można położyć je tak, by deszczówka spływała na pas zieleni.
W ten sposób działania, które zaczęły się od pojedynczych ogrodów deszczowych tworzonych przez miasto, stały się powszechną praktyką. Miasto wypracowało dobre praktyki, pokazał wzór i przeniosło to na wytyczne do realizacji inwestycji. Dzięki temu - mówi Ryszard Gajewski - osiągnięto efekt skali. - Zielonej retencji w ramach prywatnych inwestycji powstaje tyle, że trudno nam ją inwentaryzować. Widać, że to nabiera efektu kuli śnieżnej - powiedział Gajewski.