Cena CO2 przebiła poziom 70 euro za tonę. Co to w ogóle znaczy?

System handlu emisjami to jedno z głównych narzędzi, przy pomocy których Unia Europejska chce osiąnąć cel neutralności klimatycznej. Działa on od lat, ale dopiero ostatni robi się o nim głośno. Po gwałtownych wzrostach w ostatnich kilku latach - i szczególnie w tym roku - cena uprawnień do emisji jest 10 razy większa niż jeszcze w 2017 roku. Jak wpływa - i wpłynie - to na naszą rzeczywistość?

W drugiej połowie listopada cena uprawnień do emisji CO2 w Europie przekroczyła granicę 70 euro. Ta wiadomość wywołała spore poruszenie wśród ekspertów. Dlaczego? W ostatnim roku cena w ramach Europejskiego System Handlu Emisjami (ETS) wzrosła tak gwałtownie, że przekroczyła nawet śmiałe prognozy. 

Jeszcze w październiku było to około 23 euro za tonę CO2. Od tego czasu cena rosła nawet kilkanaście procent z miesiąca na miesiąc. W maju przebiła pułap 50 euro, a teraz to już ponad ponad 70. 

- Nikt nie podejrzewał, że to będzie aż tyle. Gdyby ktoś rok temu zapytał, czy przed końcem 2021 roku cena CO2 dojdzie do poziomu 50 euro za tonę, to większość ekspertów odpowiedziałaby, że nie - a co dopiero 70 euro za tonę. Spodziewano się raczej 30-40 euro/tonę - powiedział w rozmowie z Gazeta.pl Marcin Kowalczyk, Kierownik Zespołu Klimatycznego Fundacji WWF Polska.

Jak zauważyli analitycy Akshat Rathi i Rob Barnett, teraz uprawnienie do emisji tony dwutlenku węgla kosztuje niemal tyle, co baryłka ropy naftowej. Nie znaczy to wciąż, że uprawnienia do emisji przebijają cenę tego paliwa - spalenie jednej baryłki to emisja około 0,4 tony CO2 i "niestety nadal taniej jest zanieczyszczać" - zauważył Rathi. "Ale przynajmniej w niektórych częściach świata nie jest to już darmowe" - dodał. Właśnie to - sprawienie, by zanieczyszczenie gazem cieplarnianym stało się nieopłacalne - jest celem całej koncepcji handlu emisjami. Z drugiej strony pieniądze ze sprzedaży uprawnień trafiają do państwa i mogłyby być przeznaczone na transformację energetyczną. Pytanie, czy ten system działa - i jak rosnąca cena wpłynie na naszą rzeczywistość? 

Handel emisjami - o co  tym chodzi?

System handlu emisjami bierze się z potrzeby ograniczenia emisji gazów cieplarnianych w warunkach rynkowych. Można to robić za pomocą podatku węglowego - gdy emisja gazów cieplarnianych jest obłożona ustalonym podatkiem - lub systemu handlu emisjami, działającego na zasadzie "cap and trade" (ang. ograniczaj i handluj). Zakłada on tworzenie limitów emisji gazów cieplarnianych. Aby móc emitować je w ramach swojej działalności, wybrane sektory gospodarki (np. energetyka) musi wykupić uprawnienia do emisji, płacą cenę za każdą tonę CO2 na aukcjach (w ramach określonych warunków część uprawnień kraje UE mogą przydzielać bezpłatnie instalacjom wytwarzającym energię elektryczną)

To sprawia, że działalność związana z emisją CO2 staje się mniej opłacalna i bardziej opłaca się inwestować w technologie zeroemisyjne (np. zamieniać energetykę węglową na odnawialną). Takie systemy wprowadzano już - skutecznie - w ramach walki z innymi zanieczyszczeniami.

Jednak Fudancja ClientEarth w raporcie z 2019 roku oceniła, że w okresie rozliczeniowym ETS w latach 2013-2019 "nie uzyskano w Polsce redukcji emisji dwutlenku węgla", a wyniki były znacznie gorsze niż w wielu innych państwach UE. W tym czasie cena za tonę emisji wynosiła między ok. 4 a 8 euro. Dopiero w latach 2017/2018 zaczęła rosnąć. Teraz to już około 10 razy więcej - ponad 70 euro za tonę. Czy to sprawi, że Polska odejdzie od węgla szybciej? 

W Polsce kwestia odejścia od paliw kopalnych, szczególnie węgla, to kwestia polityczna. System ETS jest zaprojektowany jako mechanizm ekonomiczny, który ma skłaniać przedsiębiorców do wycofywania się z paliw kopalnych. Gdybyśmy patrzyli na transformację tylko jako proces ekonomiczny, to ETS spełniałby swoje zadanie. Natomiast w Polsce - i nie tylko - to także proces polityczny i ekonomia przestaje tu mieć znaczenie. W takich warunkach wzrost ceny uprawnień może nie być motorem do zmian, tylko wodą na młyn tych, którzy twierdzą, że zmiana nie ma sensu  bądź jest szkodliwa.

- ocenił Kowalczyk.

Skąd wzrosty?

Czy cenę w ETS winduje spekulacja (czyli kupowanie nie dlatego, że pozwolenia na emisje są potrzebne, tylko po to, żeby na nich zarobić)? Po gwałtownym wzroście pojawiły się sugestie, że sztucznie windują je fundusze inwestycyjne lub inne podmioty. W Polsce takie zarzuty padały m.in. ze stronny przeciwnych transformacji energetycznej polityków Solidarnej Polski, ale i premiera Mateusza Morawieckiego czy spółek energetycznych, jak PGE. 

Jednak - mówi Kowalczyk - pomimo zaskakującej skali wzrostu, od lat jest świadomość, że ten trend będzie wzrostowy. - Unia Europejska zwiększyła cel redukcji emisji na 2030 roku do 55 proc. Wiadomo było, że to przełoży się na ETS. Do tego wzrostu cen przyłożył się też szczyt klimatyczny COP26 w Glasgow. Mimo ocen co do tego, że szczyt nie był bardzo ambitny, to jednak dał poczucie, że będziemy dalej dążyć do wyższych celów klimatycznych - ocenił. Jego zdaniem te warunki mogą zwiększać popyt na uprawnienia do emisji po obecnej cenie, bo "niewykluczone, że za rok czy dwa będą kosztować po 100 euro za tonę". 

W odpowiedzi na zarzuty dot. spekulacji Europejski Urząd Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych przygotował wstępny raport nt. systemu handlu emisjami. We wnioskach stwierdzono m.in., że nie ma dowodów na nieuczciwe nadużywanie systemu przez spekulację. Rzeczywiście od 2018 roku widoczny jest wzrost liczby podmiotów, ale wg urzędu jest to zgodne z przewidywaniami i samo w sobie nie jest dowodem na nadużycia. Przyczynami wzrostu mają być m.in. szybszy od spodziewanego spadek przydziału uprawnień do emisji oraz wzrost popytu. - Okazuje się, że duża część uprawnień jest w rękach firm, które będą ich potrzebowały w najbliższym czasie. Firmy, które myślały perspektywicznie, zakupiły te uprawnienia z odpowiednim wyprzedzeniem i dały sobie możliwość pokrywania swoich potrzeb - wyjaśnił ekspert WWF.

Drogie CO2 = drogi prąd? Niekoniecznie 

W Europie ostatnie miesiące i tygodnie to czas gwałtownego wzrostu cen energii. Jednak droższe uprawnienia do emisji są tylko niewielką częścią tego wzrostu. Odpowiada za to w największym stopniu nie droższy o kilkadziesiąt procent CO2, a nawet kilkuset procentowe wzrosty cen nośników energii, przede wszystkim gazu. Widać to wyraźnie na poniższym wykresie think tanku Ember:

Polska energetyka wciąż oparta jest w dużej mierze na węglu i rząd nie ma planów szybkiego odejścia od paliw kopalnych. Co więcej, zakłada duże inwestycje w elektrownie na gaz - który także jest paliwem kopalnym, emituje CO2 i będzie obciążony kosztami uprawnień do emisji. Na razie gazu jest jeszcze niewiele, co częściowo chroni nas przed wzrostami cen energii obserwowanymi z niektórych innych krajach UE. Energetyki dotykają za to rosnące ceny w systemie ETS.

Państwowa PGE - największa w kraju spółka energetyczna - w w 2020 roku wydała 6,2 miliarda zł na uprawnienia do emisji. Zaś tylko w I kwartale tego roku było to już niespełna 2 miliardy. Jak wyliczał businessinsider.com.pl, w tym okresie spółka poświeciła 16,7 przychodów na uprawnienia do emisji. Rok wcześniej było to 12,9 proc. 

Jednak - jak zauważa ekspert WWF - Wzrost ceny uprawnień do emisji CO2 może przełożyć się na droższy prąd dla gospodarstw domowych, ale nie musi. - Wpływa na to m.in. Urząd Regulacji Energetyki i on do pewnego stopnia może wyrazić zgodę na wzrost. Czy to zrobi - to zależy znów nie tylko od argumentów ekonomicznych, ale i potencjalnie politycznych - powiedział i dodał - W Polsce koszty energii ponosi bardziej przemysł niż odbiorcy indywidualni. Oczywiście ostatecznie to może odbić się na wyższych cenach produktów czy usług (czasem nie w Polsce, a u konsumentów zagranicznych, do których trafia nasz eksport). 

ETS - koszty czy korzyści?

Producenci energii z paliw kopalnych i niektóre gałęzie przemysłu - a za nimi część politycy - mówią głównie lub tylko o kosztach uprawnień do emisji. Jednak z punktu widzenia państwa są to nie koszty, a wpływy, ponieważ pieniądze z aukcji w systemie ETS trafiają do budżetu. W idealnych warunkach trafiłyby na transformację energetyczną, która obniża emisyjność energetyki i szerzej - gospodarki (co jednocześnie zmniejsza koszty emisji!). Czy jednak tak się dzieje? 

Jak informowało w kwietniu 2020 roku Ministerstwo Klimatu, "od początku aukcyjnej sprzedaży uprawnień do emisji budżet państwa zasiliło ok. 20,5 mld zł". Szacowało, że w kolejnej dekadzie te wpływy przekroczą 100 mld zł - jednak w rzeczywistości mogą być o wiele większe. 

Według szacunków Kowalczyka, w tym roku Polska zarobi na sprzedaży uprawnień do emisji 24, może nawet 25 miliardów złotych. - Te środki - poza pewnymi wyjątkami - trafiają do budżetu jako nieoznaczone, a ich przeznaczenie określa prawo europejskie oraz krajowe. Istotnym wyjątkiem jest Fundusz Rekompensat Pośrednich Kosztów Emisji, który wspiera przedsiębiorstwa energochłonne i na który powinno płynąć 25 proc. dochodów ze sprzedaży uprawnień - powiedział ekspert WWF. Jak wyjaśnił, chociaż pozostałe środki trafiają do budżetu jako nieoznaczone, to kraje UE - a więc i Polska - mają obowiązek wydatkować 50 proc. z nich na konkretne cele związane z polityką klimatyczną, jak np. rozwój energetyki odnawialnej. Z wypełnienia tego celu Polska rozlicza się przed instytucjami unijnymi.

Resort Klimatu przekonuje, że "bez tych przychodów nie byłoby możliwe finansowanie programów takich jak „Mój Prąd" czy programów niskoemisyjnego transportu, które pobudzają polską gospodarkę i jednocześnie poprawiają jakość środowiska". W raporcie z 2019 roku, który Polska przedstawiła KE, wykazano, że środki trafiły m.in. na program Mój Prąd czy Czyste Powietrze. 

- Komisja Europejska jak na razie nie miała zastrzeżeń do tych raportów składanych przez Polskę. I rzeczywiście częściowo te środki trafiają na instrumenty przyczyniające się do transformacji energetycznej - powiedział Kowalczyk. - Pytanie jednak, na ile są to środki, które nie zostałyby wydane na te instrumenty tak czy inaczej - to znaczy, czy to dodatkowe wsparcie działań klimatycznych. I moim zdaniem ten drugi warunek nie zostaje tu spełniony i te wydatki byłyby ponoszone przez budżet tak czy inaczej, nawet gdyby nie miał on dochodów ze sprzedaży uprawnień do emisji. To jest zgodne z obecnym stanem prawnym, ale może być niezgodne z celem tych regulacji - podkreślił. 

We wspomnianym raporcie ClientEarth stwierdzono, że:

Dotychczasowy sposób wykorzystywania dochodów uzyskiwanych ze sprzedaży przez państwo uprawnień na aukcji nie doprowadził do pożądanej redukcji emisji CO2 . Właściwym rozwiązaniem wydaje się być stworzenie, na wzór innych państw członkowskich, dedykowanego krajowego funduszu, obejmującego całą pulę polskich dochodów ze sprzedaży uprawnień do emisji (na zasadach ogólnych). Z takiego funduszu powinny być finansowane strategiczne inwestycje w sieci energetyczne, efektywność energetyczną budynków (termomodernizację) oraz działania antysmogowe.

Czy nowy system handlu emisjami uderzy po kieszeniach?

W ETS planowane są zmiany. Pierwsze, których można spodziewać się relatywnie szybko, dotyczą obecnego systemu handlu emisjami. Mają dotyczyć m.in. wykorzystania środków ze sprzedaży uprawnień do emisji - tak, by bardziej przyczyniało się to do celu.

- Bardzo istotną, planowaną zmianą w systemie ETS jest to, żeby wszystkie środki z aukcji uprawnień do emisji były przeznaczone na transformację energetyczną. Kolejne opracowywane zmian to m.in. zmniejszenie puli tych uprawnień - wymienił Kowalczyk. 

Po drugie - zapowiedziane w pakiecie Fit for 55 - UE chce rozszerzyć system ETS, a w zasadzie zbudować nowy, który zacząłby działać w drugiej połowie tej dekady. Obejmowałby on nowe sektory: transport i budynki (czyli ogrzewanie). Cel ma być analogiczny jak w energetyce - wypieranie technologii emisyjnych (samochody spalinowe, piece węglowe) przez sprawienie, że staną się nieopłacalne. Pojawiają się jednak obawy. Taka opłata może w sposób o wiele bardziej pośredni niż ta w energetyce odbić się na codziennych wydatkach obywateli, szczególnie tych mniej zarabiających. 

- W przypadku ogrzewania nowy system ETS będzie znaczącym kosztem. Według aktualnych analiz, przy cenie między 50 a 60 euro, koszty ogrzewania mogłyby podwoić się w stosunku do cen sprzed ostatniego wzrostu cen węgla i gazu - wyjaśnił ekspert WWF i dodał - W transporcie ten wpływ jest procentowo mniejszy. Przy przyjęciu obecnej ceny 70 euro za tonę CO2, podwyżka ceny paliw byłaby rzędu ok. 70 groszy na litrze. To jest znacząca kwota, ale nie jest to tak duży wzrost jak w przypadku ogrzewania i kilkanaście procent, a nie podwojenie czy potrojenie. Taki wzrost obserwowaliśmy w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

Jak się przed tym uchronić? Przede wszystkim system ETS dotyka wyłącznie tych, którzy emitują dwutlenek węgla w danym sektorze. Zatem żadnych pozwoleń na emisje nie musi mieć zeroemisyjna energetyka (jak farmy wiatrowe czy fotowoltaika) i analogicznie - nie będą za nie płacić użytkownicy bezemisyjnego transportu i budynków. Zatem coraz bardziej będzie opłacało się przechodzić na bezemisyjne ogrzewanie (np. pompa ciepła, szczególnie w połączeniu z fotowoltaiką) czy transport - pieszy, rowerowy, elektryczna komunikacja zbiorowa lub ew. samochody elektryczne (czy czym na razie, przez produkcję prądu głównie z węgla, nie jest to całkowicie bezemisyjna opcja).

Oczywiście nie każdy w ciągu najbliższych pięciu lat będzie w stanie przejść na takie technologie. By uchronić mniej zarabiających obywateli, UE planuje powołanie Klimatycznego Funduszu Społecznego, który ma łagodzić skutki nowego systemu ETS. Część wpływu ze sprzedaży prawnie będzie przeznaczona na ten fundusz, a z nich z jednej strony kraje UE będą mogły finansować programy np. wymiany ogrzewania na bezemisyjne, z drugiej - bezpośrednie dopłaty dla części gospodarstw domowych. 

Więcej o: