Każde miasto ma potencjał, by stać się bardziej zielone. W ramach akcji "Odbetonowani" pokazujemy, jak mogłyby zmienić się zabetonowane przestrzenie polskich miast.
Dziś krytyka betonozy na miejskich planach i rynkach jest coraz głośniejsza. Jednak trwające od lat zjawisko nie zaczęło się od złych chęci - nikt nie miał intencji pogorszenia jakości przestrzeni i jakości życia w mieście. Jednak pomimo braku złych chęci efekty są fatalne: nieprzyjazne ludziom puste place, zupełnie nieprzystosowane do zmian klimatu i nasilających się ulew i upałów.
O tym przystosowaniu mówi się coraz więcej i miasta zaczynają działać. Podstawą jest m.in. adaptacja do coraz silniejszych ulew. Ich skutki w nieprzystosowanych miastach widać jak na dłoni - kilka godzin, czasem kilkadziesiąt minut deszczu zamienia ulice w rzeki, place czy parkingi w jeziora, zalewa domy, garaże. Drugą stroną klimatycznego medalu są upały i susze. Rząd przygotowuje specjalną ustawę, samorządy zaczynają działać. Ale bez zmiany podejścia do sposobu retencji wody - czyli możliwości zatrzymywania jej i gromadzenia - grozi nam druga fala betonozy, tym razem w postaci betonowych zbiorników. A to rozwiązanie jest o wiele droższe i dużo mniej efektywne od alternatywy, jaką jest zielona retencja - mówi w wywiadzie z Gazeta.pl Ryszard Gajewski, prezes spółki Gdańskie Wody, która m.in. tworzy specjalne ogrody deszczowe.
Ryszard Gajewski: W ubiegłym roku lato było chłodniejsze i było mniej takich sytuacji. Teraz jest goręcej, w powietrzu jest więcej wilgoci i co chwilę widzimy obrazy zalanych miast i wsi. Widać, że to zagrożenie dotyczy każdego z nas.
Mamy do czynienia z wyścigiem. Zmiany klimatu sprawiają, że deszcze będą coraz bardziej intensywne. Trzeba się na to stale przygotowywać, ale nie wiem, czy ten wyścig będziemy wygrywać.
Musimy w miastach szybko przeprowadzić transformację tego, jak zagospodarowujemy wodę. Potrzebujemy zielonej retencji, czyli takiej zmiany w przestrzeni wokół nas, która pozwoli magazynować i wykorzystywać deszczówkę w naturalnych zielonych przestrzeniach. Zieleń potrzebuje wody, a woda zieleni. Tereny zielone mogą magazynować wodę podczas ulewnych deszczy i przetrzymywać ją na późniejsze okresy suszy, a także ją oczyszczać. Odpowiednie projektowanie i utrzymanie zieleni pozwala na maksymalne wykorzystanie jej potencjału. A jeśli nie pójdziemy w tym kierunku, to podtopienia i ich skutki będą coraz większe.
Obawiam się, że możemy iść w złą stronę jeśli chodzi o retencjonowanie wody. Deklarowane kierunki tych działań są słuszne, natomiast na poziomie konkretnych rozwiązań zaczyna się to komplikować.
Jak pisał Jan Mencwel w książce "Betonoza", nikt nie zadeklaruje, że nie lubi drzew; odwrotnie - wszyscy powtarzają, że lubią drzewa i zieleń. A jednak mamy do czynienia ze skandalicznymi rewitalizacjami polegającymi na wycinkach i betonowaniu. Obawiam się, że podobnie może być z retencją.
Wszyscy mówią, że potrzebna jest retencja wody w miastach. By adaptować się do zmian klimatu, by przygotować miasta na skutki ulew. Pytanie: jak ma ona wyglądać? Jeśli nie odbędziemy poważnej dyskusji na ten temat, to za kilka lat możemy obudzić się w podobnym miejscu, jak z tymi rewitalizacjami. W ich kontekście zadziałał m.in. taki mechanizm, że były pieniądze np. z Unii Europejskiej, żeby "coś" zrobić, więc zlecano projekt i działano na skróty. Zamiast wykorzystywać istniejący potencjał miejsca, projektant "zerował" sobie przestrzeń i dla wygodnego projektowania powstawała betonoza. I mam poczucie, że teraz idziemy w kierunku betonowej retencji wody. Znowu na skróty. Środki przeznaczone na ten cel mogą zostać w dużej mierze zmarnowane.
Włodarze miast są pod presją, zewsząd słyszą: musicie zacząć robić retencję. I nieraz wybierają doraźne rozwiązania, które najczęściej oznaczają betonowe zbiorniki retencyjne. Myślą: skoro trzeba, to kupimy takie zbiorniki. I tworzona jest retencja, ale mało efektywna.
Nie jest tak, że np. betonowe płyty chodnikowe są złe same w sobie. Chodniki są potrzebne, szczególnie dla np. osób z ograniczoną mobilnością. I także zbiorniki podziemne same w sobie nie są złe. Mają swoją rolę w systemie - ale w określonych sytuacjach. Na przykład jeśli jest gęsta zabudowa i nie ma miejsca na tę zieloną retencję. Ale nie mogą jednak być dominującym rozwiązaniem.
Co zatem powinno dominować?
Potrzebujemy rozproszonej, zielonej retencji. Kiedy spojrzymy na nasze miasta, to tej zieleni nieraz nie jest tak mało - np. wzdłuż pasów drogowych. Ale trzeba ją odpowiednio projektować lub dostosowywać, aby pełniła funkcje retencyjne.
W miastach podczas intensywnych opadów mamy do czynienia ze zjawiskiem spływu powierzchniowego. Deszcz tworzy na powierzchni terenu taflę wody spływającą do najniżej położonych miejsc. Jej ilość bywa tak duża, że systemy kanalizacyjne nie są w stanie jej odebrać w krótkim czasie. A nawet, gdyby były, to ten spływ powierzchniowy jest tak intensywny, że część tej wody i tak przepływa nad wpustami kanalizacji. Zielona retencja odciąża kanalizację i pozwala na zatrzymanie i opóźnienie spływu.
Projektowanie ulic w taki sposób, aby oddzielać je wysokimi krawężnikami od pasów zieleni, podczas intensywnych opadów zamienia je w rzeki.
Sami projektujemy ulice w ten sposób, że są taką rynną. Woda spływa w najniższe miejsce i tam dochodzi do podtopień. Trafia do nich taka ilość wody, że znajdujące się tam wpusty kanalizacyjne nie są w stanie jej odebrać.
To błąd. Wybijająca kanalizacja nie świadczy o zapchaniu, ale o tym, że ciśnienie wody jest tak duże, że jej słup zaczyna rosnąć i woda wydostaje się na ulicę w postaci "gejzerów". Systemy kanalizacyjne projektowane są na określoną intensywność deszczu i nie są przeznaczone do odebrania tak dużej ilości wody, jaka może spaść podczas rekordowych ulew.
Miasta powinny w zupełnie inny sposób projektować ulice, drogi i zieleń, żeby ten spływ powierzchniowy zatrzymywać zieloną retencją. Ona jest pierwszym punktem zatrzymania, wypłaszczenia fali spływu - aby kanalizacja mogła sobie poradzić. Zieleń powinna pełnić funkcję odbiornika tej wody po ulewie, zgodnie z zasadą, że wodę należy zatrzymywać jak najbliżej miejsca wystąpienia opadu, a do kanalizacji powinien trafiać nadmiar. Rozwiązanie nawadniania zieleni wodą opadową pozwala też na oszczędzanie wody wodociągowej.
Powinniśmy obniżać krawężniki, obniżać zieleń w stosunku do jezdni, żeby woda spływała na nią, a nie odwrotnie. W tym momencie część wody z intensywnego deszczu zostanie tam, a więc zmniejszymy skalę podtopień, a może nawet do nich nie dopuścimy. Poza tym zieleń daje wiele innych korzyści - wspiera bioróżnorodność, poprawia mikroklimat, obniża efekt wyspy ciepła, zatrzymuje wodę na okres suszy, oczyszcza powietrze, zasila wody podziemne. Do tego taka zielona retencja może sama się regulować - dzięki ewapotranspiracji, czyli parowaniu terenowemu, taki ogród deszczowy może być po kilkunastu godzinach gotowy na kolejny opad. W przypadku zbiornika betonowego woda będzie w nim dalej, o ile się go nie opróżni.
Powodów jest kilka. Po pierwsze bariery prawne, po drugie - brak edukacji i kompetencji. To nowy trend i dopiero budowana jest wiedza i świadomość. Kolejna rzecz - skłonność do wybierania łatwych rozwiązań i powielania tych znanych. Bo "prościej" jest zapłacić za betonowy zbiornik i odhaczyć, że zrobiliśmy retencję.
Obecnie przepisy wyglądają tak - przynajmniej w znanych mi interpretacjach organów - że odprowadzenie wody np. z jezdni na okoliczny pas zieleni wymaga odpowiedniego pozwolenia, tzw. zgody wodnoprawnej. Np. według Wód Polskich odprowadzenie wody w miejscu nieuszczelnionym, wpływa na stosunki wodne i potrzebna na to jest zgoda wodnoprawna. To pewien absurd - bo np. budowa betonowego zbiornika albo kanalizacji deszczowej nie wymaga takiej zgody.
Tak - to właśnie uszczelnianie powierzchni powoduje zmianę stosunków wodnych, to przez to może obniżać się poziom wód podziemnych. To uszczelnienie powinno wymagać zgody wodnoprawnej. I należy robić wszystko, żeby z tych uszczelnionych terenów (np. drogi) kierować wodę na tereny przepuszczalne - czyli zielone. Przede wszystkim jeśli chcemy aby mała retencja była szeroko stosowana, konieczne są nowe, jasne przepisy bez wątpliwości interpretacyjnych.
Tyle, że minimalny czas oczekiwania na takie pozwolenie to obecnie 6-9 miesięcy. Podkreślam - minimalny czas. I inwestor będzie chciał uniknąć takiej sytuacji. Dla niego liczy się czas. Nie ma więc żadnej zachęty, aby taką retencję tworzyć. Łatwiej jest zrobić betonowy zbiornik, nawet jeśli to więcej kosztuje. Przepisy sprawiają, że popadamy w kolejną betonozę. A zielona retencja jest w praktyce dla pasjonatów, którzy są gotowi czekać na odpowiednie zgody.
Środki na retencję są ograniczone, więc musimy wykorzystywać je efektywnie. A zielona retencja to wręcz dużo tańsze rozwiązanie. Szacujemy, że wykonanie ogrodów deszczowych czy niecek retencyjnych w Gdańsku - przeliczając na metr sześcienny retencji - może być 5-10 razy tańsze od budowy betonowych zbiorników. I gdy pojawi się efekt skali, to widać, że te rozwiązania działają. W ubiegłym roku w różnych inwestycjach w Gdańsku zaprojektowano dzięki naszym wymogom około 50 tys. metrów sześciennych zielonej retencji. To tyle, co miejski zbiornik retencyjny dla zlewni obejmującej kilka dzielnic.
Czasem mogą to być rozwiązania wręcz bezkosztowe. Jeśli projektujemy jakąś przestrzeń, to nie jest drożej zrobić nieckę zamiast wzgórka. Wykonanie obniżonego krawężnika zamiast podniesionego - tak samo. W nowych inwestycjach to często nie kwestia kosztów, tylko kompetencji.
Tworzenie zielonej retencji wymaga zmiany podejścia, zmiany filozofii organizowania przestrzeni w mieście. Wymaga kompetentnych ludzi, którzy to wdrożą. Wymaga edukacji. My w Gdańsku też się tego uczymy. To nie są rzeczy, które można po prostu kupić, jak betonowy zbiornik.
Ministerstwo chce m.in. w ramach tej ustawy rozszerzyć tak zwaną opłatę od utraconej retencji, nazywaną czasem "podatkiem od betonozy". Ale już dziś miasta płacą Wodom Polskim nawet kilkanaście milionów złotych rocznie za odprowadzanie wody do odbiorników, np. do rzeki. Rozszerzanie opłaty za utraconą retencję ma dotyczyć tych samych nieruchomości, z których woda trafia do sieci miejskiej. Więc w pewnym sensie mamy podwójną opłatę, która dotyczy samorządów i jego mieszkańców na rzecz centralnej instytucji PGW Wodyd Polskie. Te środki nie wracają do samorządów a są wydawane na kontrowersyjne "betonowe" projekty, jak zapora w Siarzewie czy budowa dróg wodnych.
No i z taką ideą trudno się nie zgodzić. Skłanianie w ten sposób właścicieli nieruchomości do tego, żeby nie uszczelniali gruntów, jest czymś do rozważenia - ale pytanie, w jaki sposób dokładnie to robić. Te środki powinny trafić do samorządów, by mogły inwestować w małą retencję. Tymczasem to samorządy są obciążone zbieraniem tych opłat na rzecz Wód Polskich, a dostają tylko 10 proc. wpływów, co nie pokrywa nawet kosztów zbierania opłaty. Władze lokalne mając narzędzie w postaci takiej opłaty mogłyby, stosując odpowiedni system bonifikat za tworzenie małej retencji, wpływać na zmniejszenie ilości wody odprowadzanej do kanalizacji.
Ten projekt to mieszanka rzeczy pożytecznych i z drugiej strony wręcz szkodliwych. Są w niej ułatwienia dotyczące pozyskiwania wód podziemnych, co tylko pogłębi problemy z wodą poprzez niekontrolowane jej pobory. Z drugiej strony są tam niewielkie uproszczenia proceduralne dla tworzenia retencji. Ale brakuje tam spójnej wizji i myśli przewodniej, jaki efekt chcemy osiągnąć. Nie widzę tam jasnego komunikatu, że chcemy wspierać zieloną rozproszoną retencję. Dotychczasowe podejście - że wodę trzeba odprowadzić jak najszybciej do jakiegoś odbiornika - nie sprawdza się w dobie zmian klimatu.
Na pewno retencja i w ogóle adaptacja do zmian klimatu szczególnie w mniejszych ośrodkach wymaga wsparcia. Potrzebny byłby np. system konsultacji, wsparcia merytorycznego, aby ta wiedza była dla samorządowców dostępna. Ale obawiam się, że nie jesteśmy jeszcze na tym etapie. Gdańsk i kilka innych miast chce wprowadzać takie rozwiązania i napotykamy masę barier. Najpierw trzeba przekonać się do tego kierunku.
Samo mówienie, że potrzebna jest mała retencja to za mało. Muszą być formułowane konkretne rozwiązania.
Tym jest dla mnie w ogóle adaptacja do zmian klimatu - zmianą myślenia. Przykładem jest kwestia koszenia. Podobały nam się angielskie trawniki, a może powinny się podobać łąki miejskie. Trzeba spojrzeć na miasta inaczej.