Epidemia grypy i ferm. Miliony padły w "kurzym miasteczku", a ludzie mogą wreszcie odetchnąć

- Żyjemy na bombie ekologicznej - mówi burmistrzyni Żuromina Aneta Goliat. Na biurku ma mapę gminy usianą czerwonymi punktami - to "obiekty inwentarskie". Czyli głównie gigantyczne kurniki, bo region żuromiński jest zagłębiem drobiarstwa. A ostatnio - także ognisk ptasiej grypy. Padły miliony kur. To straty dla hodowców. Ale dla mieszkańców i przyrody to "normalność" z milionami kur w sąsiedztwie jest uciążliwa i szkodliwa. Czas na zmiany.
Zobacz wideo Szadkowska: Setki milionów ludzi głodują, ale jedzenie nigdy nie było tak tanie

Ptaki śpiewają tak intensywnie, że w czasie rozmowy trzeba mówić głośniej. Północne Mazowsze nie jest kojarzone jako przyrodnicza perełka, ale za taką na pewno może uchodzić ciągnąca się tam Dolina Wkry, rzeki przepływającej m.in. przez powiat żuromiński. Jej bogactwem są przede wszystkim żyjące tam gatunki ptaków. 

Jednak jest jeden gatunek, który dominuje w regionie niepodzielnie. Nie żyje w naturze, przez całe życie nie ogląda nawet światła dziennego. Północ Mazowsza to zagłębie przemysłowej hodowli kur. Nawet wokół obszaru Natura 2000 w Dolinie Wkry - a czasem nawet na nim - znajdują się dziesiątki "obiektów". To gigantyczne budynki, w których żyje 20, 30, a czasem 50 tys. kur niosek (które składają jajka). Brojlerów (hodowanych na mięso) może być znacznie więcej.

W regionie znajdują się 604 "stada", w sumie ok. 75 mln kur. Eksperci, ale też lokalni mieszkańcy, powtarzali, że taka intensyfikacja i zagęszczenie hodowli przemysłowych to przepis na katastrofę. I dokładnie tak się stało: pojawiła się wysoce zjadliwa ptasia grypa. Dotychczas w kraju wykryto ponad 300 ognisk, z czego dużą część w regionie Żuromina. Według danych cytowanych przez branżowy serwis farmer.pl, do 18 maja zlikwidowano z powodu choroby 17,5 mln ptaków, z czego 13,5 mln w woj. mazowieckim. Ministerstwo Rolnictwa koszty szacuje na ponad 400 mln zł. Spalarnie nie nadążają z utylizacją, bywa, że martwe kury leżą przez wiele dni, pojawiły się pomysły tworzenia grzebowisk.

Jednak dla części mieszkańców rejonu Żuromina ptasia grypa to nie tylko choroba, ale i objaw innej przypadłości - którą aktywiści nazywają epidemią ferm przemysłowych. W tym tygodniu działacze Greenpeace spotykali się z mieszkańcami i protestowali przeciwko fermom przemysłowym. O ile ich właściciele teraz liczą straty, o tyle dla mieszkańców i przyrody prawdziwy problem jest nie teraz, w czasie epidemii ptasiej grypy, a na co dzień - gdy w ich sąsiedztwie mieszkają miliony kur. "Natura musi się bronić" - mówią niektórzy o epidemii.

"Żyjemy na bombie ekologicznej"

- To musiało się w którymś momencie załamać. Zdarzało się to zresztą wcześniej, ptasia grypa nie jest z nami pierwszy razy. Pojawia się co roku, ale nie na taką skalę. W tym roku stało się to, co wszyscy zakładali, że się stanie. Inwestorzy też wiedzieli o zagrożeniu. A mimo tego była zgoda na to, żeby tych obiektów budować ile wlezie, jeden na drugim. I mamy dziś efekt - mówi Zofia Leszczyńska-Niziołek, która mieszka w Brudnicach obok Żuromina, w okolicy wielkich ferm przemysłowych.

Ten rok - przyznaje - to pod względem uciążliwości ferm najlepszy, jaki pamięta. - Jest wspaniałe powietrze, nic nie śmierdzi. Bo przez ptasia grypę nie ma kur. Każdy, kto tu mieszka, to powie. Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, że ten smród jest ciągle. Wydawało się, że to czuć, kiedy te kury są już duże, albo gdy sprzątają kurniki. Ale nie, śmierdzi na co dzień - mówi. 

To, że wielka epidemia ptasiej grypy jest związana z zagęszczeniem kurników, powtarza też burmistrzyni Żuromina Aneta Goliat. Na swoim biurku ma mapę gminy, na której na czerwono zaznaczono działki z obiektami hodowlanymi. Czarno-białą kartka jest gęsto usiana czerwienią. Obok miasta, obok wsi, obok rzeki. - Tylko na 300 hektarach mamy 270 potężnych budynków. Mówi się o kilkudziesięciu, nawet 100 milionach kur w powiecie. To są tak zatrważające liczby, że jeśli ktoś tego nie zobaczy sam, to nie uwierzy, że to jest tak skoncentrowane w jednym miejscu. Żyjemy na bombie ekologicznej - mówi.

embed

- Epidemia ptasiej grypy nie wzięła się znikąd. Fermy przemysłowe mają w tym swój ogromny udział i one same są epidemią. Jeśli nie zatrzymamy tej epidemii ferm, to dalej będzie istniało zagrożenie chorobami i nie tylko - podkreśla Dominika Sokołowska z Greenpeace.

Naukowcy od lat alarmują, że takie fermy, gdzie jest duża koncentracja zwierząt, które żyją w zamkniętych pomieszczeniach, bez dostępu do światła i świeżego powietrza, które mają niemal identyczny kod genetyczny, są idealnym miejscem do rozwoju wirusów

- mówi i dodaje: - Jak na razie w Polsce nie zanotowano przypadku przeniesienia się wirusa ptasiej grypy na człowieka, to nie znaczy to, że nie jest to możliwe. Na świecie takie przypadki się zdarzają.

Kurze miasteczko

Najbardziej widoczny - a raczej wyczuwalny - problem z fermami to "uciążliwość zapachowa". Smród, fetor - mówią wprost mieszkańcy. - Są sytuacje, że ludzie przychodzą i mówią: pani burmistrz, ja muszę dwa razy prać pranie dzieciom, bo jak zawieje wiatr, to ono śmierdzi gnojowicą - opowiada Aneta Goliat. Ta działalność wpływa też na jakość gleb, na zasoby wodne - miliony kur trzeba napoić, kurniki wyczyścić, odchodów pozbyć. A sami przedsiębiorcy z wieloma uciążliwościami swojej działalności się nie mierzą, bo nie mieszkają w sąsiedztwie ferm - mówią sąsiedzi.

Według samorządowców i mieszkańców znacznie ferm przemysłowych dla gospodarki nie jest współmierne do kosztów dla społeczności. Tworzą miejsca pracy, jednak stałych pracowników może być niewielu. - Więcej ludzi pracuje na w fermach kur niosek, a tam, gdzie są hodowane na mięso, nie ma dużo pracy. Co sześć tygodni zatrudnia się ludzi, którzy idą na trzy noce wyłapać te kury. A wszystko dąży do automatyzacji. Pojawiają się już nawet kombajny do łapania kur - mówi Leszczyńska-Niziołek. 

- Często zadaję innym włodarzom, parlamentarzystom i sama sobie pytanie: dlaczego te osoby nie płacą tu podatku od nieruchomości? Ich działalność odbija się na naszej infrastrukturze, mamy zniszczone drogi, mamy nieprzyjemne zapachy. W rozmowach z decydentami proszę, żeby przyjechali i zobaczyli, jak to wygląda. Mamy miejsca, gdzie poznikały wsie. Była wioska, a jest - jak to ludzie mówią - kurze miasteczko

- opisuje Goliat. - Gdybyśmy mieli chociaż jeden grosz od każdej kury, to bylibyśmy jedną z najbogatszych gmin w kraju. Ale nie jesteśmy. Wartość działek bardzo spada. Oczywiście nie jesteśmy zupełnie przeciwni produkcji. Ale tu ktoś zapomniał, że w otoczeniu żyją też ludzie, którzy muszą oddychać - dodaje.

Rozmówcy zgodnie powtarzają: fermy przemysłowe to właśnie przemysł, a nie rolnictwo. Tymczasem jest to uznawane za działalność rolniczą, co pozwala np. na sytuowanie ogromnych kurników na chronionych obszarach Natura 2000. Zwracają uwagę, że region ma potencjał w różnych dziedzinach gospodarki, jak rolnictwo ekologiczne czy agroturystyka. Ale ogromne kurniki blokują rozwój w tym kierunku - uważają. 

Podkreślają też zrozumienie dla tego, że już działający hodowcy nie mogą wycofać się działalności natychmiast. - To dla mnie jasne, że ludzie nie są w stanie z dnia na dzień przerzucić się na hodowlę, która nie zanieczyszcza. Ale przecież do tego właśnie trzeba dążyć i należało dążyć już wcześniej, zamiast upierać się przy tańszej dla hodowcy i uciążliwej dla lokalnej społeczności produkcji. Niestety wiele z tych osób nie myśli o konsekwencjach, które będą musiały ponieść w przyszłości ich dzieci. Albo może po prostu zakładają, że one nie będą tu mieszkać, a nas mają w nosie - podkreśla Leszczyńska-Niziołek.

Zanieczyszczenia, gazy cieplarniane, wylesianie przez kurniki

Szkody dla mieszkańców to jedna strona medalu, drugą jest wpływ hodowli przemysłowej na środowisko naturalne. 

- Fermy przemysłowe, chów intensywny jest jedną z głównych przyczyn zaniku dzikiej przyrody i utraty różnorodności biologicznej. Z wielkimi fermami bezpośrednio wiąże się wzrost upraw roślin potrzebnych do karmienia tych zwierząt. W Europie, w tym też w Polsce, 70 proc. pól uprawnych służy wytwarzaniu żywności dla zwierząt hodowlanych, a nie dla ludzi - wynika z raportu Greenpeace z 2019 roku. Jest to robione kosztem dzikiej przyrody 

- mówi Dominika Sokołowska z Greenpeace. - Do uprawy tych roślin stosuje się duże ilości pestycydów. One przenikają do gleby, trafiają do rzek i jezior. Także same fermy bezpośrednio mogą zanieczyszczać gleby i wody. Fermy przemysłowe to także emisje gazów cieplarnianych, jak metan czy tlenki azotu - dodaje. Także uprawianie roślin, np. soi, która służy za karmę dla kur może wiązać się z wylesianiem np. w Brazylii, a to z kolei powoduje emisję gazów cieplarnianych. 

Działaczka tłumaczy, że potencjalnym rezerwuarem wirusa grypy są dzikie ptaki. - Ale bez takiej koncentracji zwierząt hodowlanych, to nie byłoby takiej skali tych ognisk - dodaje. Zakażenie może działać też w drugą stronę i ogniska grypy w kurnikach mogą grozić ptakom na wolności. 

Protestowano już w latach 70.

Północ Mazowsza, w tym powiat żuromiński, to dziś zagłębie przemysłowej hodowli kur. Jak do tego doszło? - Powiat żuromiński ma dość słabej jakości grunty, to niektórzy mieszkańcy zamienili uprawę roślin na hodowlę. Z czasem ta produkcja została rozwinięta do takich rozmiarów, że mamy po 20, 30 kurników w jednym miejscu - opowiada Tomasz Mazurkiewicz, sołtys miejscowości Zieluń w powiecie żuromińskim.

- Pierwszy protest wydarzył się tu już na przełomie lat 70. i 80., gdy budowano pierwszą większą fermę. Ten protest złożyła moja babcia. Nic on nie zmienił, ale było to pierwszy sygnał, że ta gałąź przemysłu rozwija się bardzo szybko i zagraża spokojowi mieszkańców oraz zrównoważonemu rozwojowi - mówi Zofia Leszczyńska-Niziołek. W jej najbliższej okolicy jest około stu obiektów hodowlanych, kilka to chlewnie, większość kurniki, co oznacza setki tysięcy, o ile nie miliony kur.  - Wszystko byłoby okej, gdyby zachowali umiar - podkreśla - Jeszcze około 2009 roku tych obiektów wciąż nie było aż tak dużo, ale zaczęły przyrastać w zastraszającym tempie. Bez ładu i składu, bez logiki, bez zastanowienia się nad tym, czy to nie będzie przeszkadzać. 

Leszczyńska-Niziołek angażowała się w sprzeciw wobec rozwoju ferm, pomagała też ludziom z innych części kraju, który mieli podobny problem u siebie. - Niekontrolowany rozwój ferm bierze się z braku myślenia długofalowego. Jak głosi jeden z moich ulubionych cytatów: "Ziemi nie dziedziczymy po naszych rodzicach, pożyczamy ją od naszych dzieci". I tak rzeczywiście jest - ocenia. 

Jedyne narzędzie w ręku włodarza

Działalność takich obiektów w pewnym stopniu regulują przepisy dot. między innymi ochrony środowiska. Jednak te - mówią mieszkańcy w praktyce bywają martwym prawem. - Ustawa o nawozach nie jest przestrzegana, np. zasada zagospodarowania 70 proc. gnojowicy na własnym terenie - mówi Zofia Leszczyńska-Niziołek. Podaje inny przykład: - Raporty środowiskowe bywają wręcz śmieszne. Pada w nich argument, że uciążliwość działalności zamyka się w granicach działki. To po prostu kłamstwo. Jest ferma z dziesiątkami tysięcy kur, budynek dwa metry od płotu i właściciel twierdzi, że na tym płocie ma się zatrzymywać smród - dodaje. Takie raporty o oddziaływaniu na środowisko są sporządzane na zlecenie oraz opłacane przez samych inwestorów, których działalności dotyczą. 

- Powinien istnieć realny system kontroli, który m.in. określa i sprawdza, jak te fermy funkcjonują: co zwierzęta dostają do jedzenia, jak żyją; system nawożenia, to, co dzieje się z odpadami. Stare obiekty powinny być wykluczona z użytkowania, nowe - dostosowywane. Są technologie, które sprawiają, że hodowla nie jest uciążliwa dla społeczeństwa - zaznacza Leszczyńska-Niziołek.

W gminie Żuromin udało się zatrzymać rozwój ferm. - Włodarz ma tylko jeden instrument w ręku, którym może ograniczyć uciążliwe, wielkopowierzchniowe inwestycje. Jest nim plan zagospodarowania. Podjęliśmy się tego zadania i dziś mamy taki plan w całej gminie Żuromin. Zaczął obowiązywać w roku 2017 i pozwolił ograniczyć rozwój ferm przemysłowych - tłumaczy burmistrzyni. Podkreśla, że zlecenie opracowania planu było jedną z jej pierwszych decyzji po wyborach, a zatrzymanie ferm - głównym postulatem w kampanii. Powtarza też, że od pojawienia się grypy po raz pierwszy w 2007 roku aż do stworzenia przez nią planu zagospodarowania ówcześni włodarze "nie zrobili prawie nic" w celu ograniczenia ferm. W tym czasie - jak szacuje - ich liczba zwiększyła się dwu, trzykrotnie i "plan pojawił się lata za późno". Zastanawia się, ile ferm byłoby, gdyby on nie powstał do dziś. 

Nieocenioną rolę w powstaniu planu odegrali nasi mieszkańcy. To oni byli motywatorem, oni walczyli wspólnie z nami o to, żeby te plany powstały. Dlaczego? Ponieważ wszyscy mieliśmy dość życia w smrodzie, konfliktów społecznych, utraty wartości działek

- zwraca uwagę. Ale plan zagospodarowania to tylko jedno narzędzie i potrzebne są przepisy centralne. Burmistrz ma nadzieję, że z tej epidemii ptasiej grypy "w końcu ci, którzy tworzą prawo, wyciągną wnioski".

Nasz plan zagospodarowania został zaskarżony 23 razy przez inwestorów chcących budować fermy. Na ogół te skargi dotyczyły nie jednego, dwóch budynków, a kilku lub kilkunastu. Robili to niejednokrotnie potężni przedsiębiorcy

- mówi. Wszystkie sprawy udało się wygrać, tylko w jednej miasto czeka jeszcze na wynik odwołania. Pomysły nowych inwestycji wciąż się pojawiają - jak mówi burmistrz - bez umiaru. - Do dziś pamiętam burzliwą dyskusję na radzie miejskiej, kiedy jeden z przedsiębiorców chciał zbudować cztery chlewnie 250 metrów od osiedla w mieście. Obłęd! Ktoś zbudował tam dom, wziął kredyt, chciał żyć, a inwestor chciał obok budować chlewnie. 

Rozwiązania na poziomie centralnym są też potrzebne, bo plan to duży wydatek dla gminy. Burmistrzyni przekonuje, że warto go ponieść nawet kosztem innych inwestycji. - Ale zrobienie w naszej miejscowości planu kosztowałoby prawie pół miliona złotych. A budżet na całą gminę to dwa miliony - mówi sołtys Mazurkiewicz. - Politycy powinni się zająć rozwiązaniem. I to ci z każdej opcji politycznej. Bo tu mamy tak, że jest przeciwko temu opcja prawa czy lewa, tylko nasi mieszkańcy, którzy proszą, żeby rozwiązać problem. A nie dotyczy on tylko powiatu żuromińskiego, tylko całego kraju. Wszędzie mogą powstać takie fermy przemysłowe. A za chwilę może powstaną takie inwestycje tworzone przez wielkie korporacje, które mogą kupić grunty i budować, a lokalni mieszkańcy nie będą mieli nic do powiedzenia. Będą traktować nas jako kolonie - dodaje. 

Koniec ferm przemysłowych?

Jednak regulacje tego, gdzie i jak mogą działać fermy to tylko część problemu. Według ekologów kwestia jest nie tylko samo ich zagęszczenie, ale taki sposób hodowli zwierząt w ogóle. 

W Polsce od lat trwa niekontrolowana ekspansja i koncentracja ferm przemysłowych. Teraz kolejny raz apelujemy do ministerstwa rolnictwa o jej zakończenie i wyznaczenie takiego kierunku rozwoju, który wspiera rolnictwo i rolników, a nie fermy przemysłowe. Działają one kosztem środowiska, klimatu, lokalnej społeczności, a bogaci się na tym niewielka grupa ludzi 

- tłumaczy Dominika Sokołowska z Greenpeace. Ekolodzy zwracają uwagę, że potrzebna jest bardzo szeroka, systemowa zmiana, ponieważ trudno wpłynąć na jeden wycinek systemu produkcji żywności bez ruszania innych. Popyt i podaż taniego mięsa oraz jajek napędzają się wzajemnie. Tym bardziej, że ferma obok Żuromina jest częścią globalnego systemu: właściciel może kupić paszę z brazylijskich ziaren soi, karmić nimi kury w Mazowieckiem i sprzedawać mięso do Chin. Według ekologów cały ten system jest zagrożeniem dla bioróżnorodności, dzikiej przyrody, a w konsekwencji także człowieka i trzeba go zmienić skracając łańcuchy dostaw oraz odchodząc od monokultur roślin i hodowli przemysłowej na rzecz ekologicznego rolnictwa.

Lokalni mieszkańcy także widzą rozwiązania w zmianie działalności. - Mieszkańcy mają możliwość rozwoju agroturystyki, zostawmy też rolnikom możliwość produkowania żywności - żywności ekologicznej. Są dotacje do ekologicznych kurników. Ale wtedy trzeba przestrzegać pewnych zasad. Jak stawiamy na jakość, to redukujemy ilość - ocenia sołtys Tomasz Mazurkiewicz.

Europejski Ład malowany na zielono

Głębokie zmiany w rolnictwie są potrzebne tak samo, jak w systemie produkcji energii, by zatrzymać kryzys przyrodniczy i środowiskowy. Unia Europejska ma swój Zielony Ład, który ma być odpowiedzią na te wyzwania. Ale zdaniem aktywistów w kwestiach rolnictwa ten program jest jedynie malowany na zielono - to greenwashing. Według nich Wspólna Polityka Rolna, czyli główny program dot. rolnictwa w UE, wcale nie promuje dobrych dla natury zmian w rolnictwie. 

Greenpeace zwraca uwagę, że WPR to gigantyczny program, który dysponuje 1/3 unijnego budżetu, a "w ocenie ekologów będzie kontynuował swój niszczycielski wpływ na przyrodę, klimat i zdrowie". W tym tygodniu na jego temat dyskutowali w Brukseli ministrowie ds. rolnictwa krajów członkowskich. W ramach protestu aktywiści pomalowali chodnik przed Parlamentem Europejskim na zielono.

- Niestety nowa Wspólna Polityka Rolna to wciąż wsparcie dla szkodliwych ferm przemysłowych i brak dobrego wsparcia dla małych i ekologicznych gospodarstw rolnych. To wciąż wielkie pieniądze dla biznesmenów i przerzucanie kosztów środowiskowych i zdrowotnych na nas wszystkich. Minister Grzegorz Puda jest współodpowiedzialny za te złe rozwiązania - ocenia Dominika Sokołowska. - Rządzący muszą zacząć słuchać ludzi i zakończyć biznes ferm, żeby dbać o wspólną przyszłość - dodaje.

Więcej o: