Rok 2020 zostanie zapamiętany w historii jako rok pandemii. Jednak w tym samym czasie, gdy na całym świecie władze, służby i lekarze starają się ratować życie chorujących na COVID-19, ważą się losy życia tysięcy - o ile nie setek tysięcy - ludzi w bliższej i dalszej przyszłości. Zaczynająca się za dwa miesiące dekada będzie kluczowa dla ustabilizowania rozpędzonego kryzysu klimatycznego.
Przed nami ostatnie lata, kiedy mamy szansę zatrzymać globalne ocieplenie na umiarkowanie bezpiecznym poziomie. Niektóre z najbardziej niepokojących sygnałów destabilizacji klimatu rozgrywają się na naszych oczach. Choć trwa jesień, na Biegunie Północnym powierzchnia lodu przyrasta tak wolno, jak nigdy w historii; w rosyjskiej Arktyce zaczynają się uwalniać pokłady metanu, który jest gazem cieplarnianym wielokrotnie silniejszym od dwutlenku węgla.
W Stanach Zjednoczonych z na jednym wybrzeżu mamy do czynienia z rekordowymi pożarami, na drugim - z wyjątkowo silnym sezonem huraganów. I to właśnie w USA w przyszłym tygodniu zapadnie decyzja, która może w dużej mierze zadecydować o kierunku walki z kryzysem klimatycznym - Amerykanie zdecydują, czy prezydentem na kolejne cztery lata zostanie niszczący politykę klimatyczną Donald Trump, czy jego konkurent Joe Biden.
Różnice między kandydatami w ich podejściu było widać w ostatniej debacie przed wyborami (choć na kwestie klimatu poświęcono tylko jedno pytanie i kilka minut). Trump powtarzał swoje frazesy o tym, że USA mają "najczystszą wodę i najczystsze powietrze", wspiął się też na wyższy poziom abstrakcji, zarzucając, że Biden chce "budowania domów z małymi oknami" i że wiatraki są złe dla środowiska.
Gdy Biden przyznał, że chce odejścia od paliw kopalnych, w tym ropy naftowej - co jest oczywistością z punktu widzenia klimatu - Trump zachowywał się, jakby przyłapał go na szokującej deklaracji.
Program Bidena nie jest najbardziej ambitnym planem dla klimatu na amerykańskiej scenie politycznej, jednak w porównaniu do planów i działań Trumpa to i tak ogromna zmiana. Plan klimatyczny Bidena to m.in. 2 biliony dolarów na inwestycje i odejście od paliw kopalnych w energetyce do 2035 roku. Chce skończyć też z dopłatami dla producentów paliw kopalnych. Plan zakłada także poprawę efektywności energetycznej budynków (bez tego duża część energii jest marnowana np. przez złe ocieplenie) i inwestycje w transport publiczny w miastach - opisuje Reuters.
Z kolei Trump wcale nie przedstawił planu dla klimatu i skupia się na dalszym usuwaniu regulacji z czasów administracji Baracka Obamy. Twierdzi, że jego propozycje mają "obniżać zanieczyszczenie" bez szkodzenia przemysłowi węglowemu. Badacze z Columbia University wyliczyli ponad 160 decyzji Trumpa w pierwszej kadencji, które zniosły lub osłabiły działania na rzecz walki z ociepleniem klimatu.
Sprzeciw Trumpa wobec walki z globalnym ociepleniem nie jest zaskakujący - i to nie tylko ze względu na ochronę interesów wielkich biznesów czy zabieganie o wyborców ze stanów związanych z produkcją paliw kopalnych.
W czasie swojej kadencji prezydent wykazał, że jest przeciwnikiem zarówno nauki, jak i współpracy międzynarodowej we wspólnym celu. Obie te kwestie są niezbędnym elementem zatrzymania kryzysu klimatycznego. Trump atakował m.in. NATO, WHO, Unię Europejską i inne organizacje oparte o multilateralizm. Nie tylko wycofał kraj z Porozumienia paryskiego, ale też zerwał umowę atomową z Iranem czy zapowiedział zawieszenie wpłacania środków do Światowej Organizacji Zdrowia.
Jeszcze więcej jest przykładów ataków na naukę, od nazywania globalnego ocieplenia "oszustwem wymyślonym przez Chiny" począwszy, skończywszy na niedawnym sugerowaniu, że COVID-19 można leczyć, pijąc wybielacz. Jako prezydent może jednak nie tylko opowiadać antynaukowe bzdury, ale też ograniczać działalność naukową. Chciał m.in. (najczęściej nieskutecznie) obcinać budżety instytucji naukowych i badawczych.
Przed listopadowymi wyborami jego konkurentowi Joe Bidenowi poparcia udzieliło pismo naukowe "Scientific America". Magazyn poparł kandydata w wyborach prezydenckich po raz pierwszy w 175-letniej historii. Jednym z argumentów była różnica w podejściu oby kandydatów do kwestii klimatu.
"Druga kadencja Trumpa to 'game over' dla klimatu - na prawdę! To jest perspektywa, z której patrzę na wybory prezydenckie w USA w 2020 roku" - napisał jeszcze w marcu jeden z najbardziej znanych światowych badaczy klimatu prof. Michael Mann.
- Jeśli mamy uniknąć bardziej katastrofalnych skutków zmian klimatu, to musimy ograniczyć ocieplenie poniżej 1,5 stopnia Celsjusza. Kolejne cztery lata tego, co obserwowaliśmy za rządów Trumpa, czyli oddawanie tworzenia polityki środowiskowej i energetycznej największym trucicielom, rozmontowywanie regulacji ochronnych z poprzednich rządów - sprawiłoby, że będzie to zasadniczo niemożliwe - powiedział później prof. Mann w wypowiedzi dla "Guardiana".
Trump wycofał USA - które mają drugie po Chinach największe emisje CO2 - z Porozumienia paryskiego. Ze względu na roczny okres wychodzenia z porozumienia, Stany Zjednoczone formalnie przestaną być jego stroną porozumienia dzień po wyborach (w przypadku wygranej Joe Bidena można spodziewać się, że kraj wróci do porozumienia). Poza tym jego administracja luzowała lub usuwała regulacje środowiskowe. Za kadencji Trumpa ma miejsce najszybszy spadek produkcji energii z węgla w USA, jednak dzieje się to pomimo działań i obietnic prezydenta, a nie dzięki nim.
Mann zwrócił uwagę, że jego ostrzeżenie przed Trumpem jest poparte wiedzą naukowa - a konkretnie wyliczeniami, że by zatrzymać ocieplenie na poziomie 1,5 stopnia, trzeba ograniczyć emisje o ok. 50 proc. do 2030 roku (i do zera netto do połowy wieku). Mówił o tym raport IPCC Międzyrządowego Zespół ds. Zmian Klimatu. Jego wnioski często interpretowano, mówiąc, że mamy 12 lat, by szybko obniżyć emisje CO2 (i mieć szanse na zatrzymanie ocieplenia).
Z tych 12 lat dwa już zostały stracone - argumentuje Mann - ponieważ administracja Trumpa zatrzymała dążenie "największej gospodarki świata do drastycznej redukcji emisji, która jest potrzebna", żebyśmy byli na ścieżce do obniżenia emisji o połowę do 2030 roku. Dlatego teraz potrzebne będzie jeszcze szybsze tempo odchodzenia od paliw kopalnych.
Jeszcze dwa lata temu osiągnięcie celu wymagało obniżania globalnych emisji o ok. 5 proc. rocznie do 2030 roku - co i tak jest ogromnym wyzwaniem. Teraz ten poziom wzrósł do ponad 7 proc. (o tyle mogą zmniejszyć się emisje w 2020 roku w wyniku zamrożenia gospodarki w czasie pandemii - jednak ten poziom jest potrzebny co roku, a nie przez jeden rok). - Cztery kolejne lata relatywnego braku działania, wypłaszczenia emisji, będzie oznaczać, że potrzeba będzie redukcja o ok. 15 proc. rocznie. To może jest i fizycznie możliwe, ale społecznie niewykonalne - ocenił Mann. W takim wypadku wciąż potrzebny będzie ogromny wysiłek na rzecz ograniczenia emisji, ale stracimy szanse na zatrzymanie ocieplenia na poziomie 1,5 stopnia, a więc część katastrofalnych skutków będzie nie do uniknięcia.
Częściową nadzieję nawet w przypadku wygranej Trumpa może dawać to, że nie wszystko w zakresie walki ze zmianami klimatu zależy od władz centralnych - szczególnie w państwie federalnym, jakim są Stany Zjednoczone. Gdy tylko Trump zapowiedział wyjście z Porozumienia paryskiego, niektóre miasta, stany i przedsiębiorstwa zapowiedziały, że i tak zamierzają spełnić jego cel. Jednak właśnie tylko "niektóre" - a inne dzięki decyzjom prezydenta mogą dalej zanieczyszczać i czerpać zyski z niszczących klimat paliw kopalnych.
Jaki zatem wybór podejmą Amerykanie? Po zaskoczeniu ostatnich wyborów udzielenie pewnej odpowiedzi na to pytanie wydaje się niemożliwe. Trump może po raz kolejny zaskoczyć i zdobyć większość głosów elektorskich. Może też próbować - o czym pisały amerykańskie media - zmanipulować wynik wyborów np. przez podważanie głosów oddanych korespondencyjnie czy dążenie do podjęcia decyzji przez parlamenty stanowe.
Jednak sondaże i prognozy wskazują, że Biden ma bardzo wyraźną przewagę nad urzędującym prezydentem. Według serwisu fivethirtyeight.com były wiceprezydent wygrywa wybory w 89 proc. scenariuszy. Zwycięstwo Trumpa pokazuje tylko 11 scenariuszy na 100.
Ostatecznie decyzję podejmą Amerykanie - a nam pozostaje czekać, aż poznamy ją (najpewniej) w przyszłym tygodniu.