DR INŻ. FRANCISZEK RAKOWSKI*: Już niedługo, zbliża się bardzo szybko. Nasz model wskazuje, że szczyt czeka nas 5 grudnia. Ale jeśli jednak nie będzie to 5 grudnia, tylko 10 albo 15 grudnia, to też będziemy zadowoleni. Od żadnego modelu nie można wymagać dokładności co do dnia. Jeśli jest dokładność co do tygodnia czy dziesięciu dni, to i tak jest świetnie.
Jeśli chodzi o średnią tygodniową, to dobijemy do 25-28 tys. przypadków. Gdyby ta średnia wyniosła 28 tys. przypadków, to przełożyłoby się na mniej więcej 32 tys. zakażeń w ujęciu dziennym już 1 i 2 grudnia.
Drugi pochodzi z innego modelu — najprawdopodobniej grupy MOCOS, ale tak jak mówiliśmy na początku zgodność i tak jest duża. Drugim czynnikiem, na który i my wskazujemy w najnowszej odsłonie naszej prognozy na stronie internetowej jest samoadaptacja zachowań społecznych do wysokiego poziomu zachorowań. Przekładając to na polski: ludzie spontanicznie dbają o redukcje kontaktów społecznych i to także obniża wysokość fali.
Te liczby jeszcze wzrosną. To będzie około 510 zgonów dziennie w ujęciu średniej tygodniowej, co z kolei oznacza, że odczyty dzienne mogą sięgać 650-700 zgonów.
Nie badaliśmy wydolności systemu ochrony zdrowia, ale już teraz widać, że jest efekt oszczędnego gospodarowania łóżkami. Znaczy to, że z każdą kolejną falą pandemii skraca się czas hospitalizacji pacjentów, ludzie są po prostu szybciej wypuszczani do domu. Oczywiście, należy wziąć poprawkę, że nie wszystkie zakażone osoby się testują i decydują na hospitalizację. To często kończy się fatalnie, ale trudno to uwzględnić w modelach matematycznych. My w naszej pracy oceniamy, ile łóżek będzie wymaganych w trakcie szczytu fali.
Oszczędne gospodarowanie łóżkami, to decyzja lekarzy o tym, aby jak najkrócej trzymać pacjenta w szpitalu, o ile to jest możliwe. Z drugiej strony, są "późne przyjęcia do szpitala", czyli w zaawansowanym stadium choroby - czasem kończy się to dłuższą hospitalizacją, a czasem krótszą, ale per saldo może skracać średni czas hospitalizacji.
Zakładamy, że to będzie około 30 tys. łóżek dla pacjentów covidowych.
Więcej o czwartej fali pandemii koronawirusa przeczytaj na stronie głównej Gazeta.pl
Jest dużo pozornych podobieństw. Te fale napędzały zupełnie inne mechanizmy. Obecna fala przetacza się przez wysoko zimmunizowane społeczeństwo przy praktycznie zerowych restrykcjach. Przychodzi też później, bo rok temu o tej porze mieliśmy już ścięcie fali lockdownem. Jesteśmy więc w zupełnie innym miejscu. W tej fali na podkreślenie zasługuje jeden fakt, pierwsza taka sytuacja w historii pandemii koronawirusa w Polsce. Chodzi o samoistne zawrócenie fali bez żadnych restrykcji, do jakiego doszło w województwach lubelskim i podlaskim. Po raz pierwszy fala epidemiczna najpierw doszła do szczytu, a potem zaczęła z tego szczytu schodzić. To efekt przewagi osób zimmunizowanych na danym obszarze, po prostu zabrało na nim potencjalnych nowych nosicieli wirusa. To ewenement, bo wszystkie poprzednie fale musieliśmy ścinać ostrymi lockdownami.
To najsłabiej wyszczepione regiony w Polsce, więc czwarta fala pojawiła się tam bardzo wcześnie, już we wrześniu i październiku, i przeszła bardzo szybko. Tylko na Podkarpaciu nie do końca możemy określić dlaczego przebieg czwartej fali był inny przy podobnym poziomie wyszczepienia. Racjonalnym wnioskiem jest, że prawdopodobnie mało osób zgłasza się tam na badania, więc mamy do czynienia z ukrytą czwartą falą.
Było to bardzo ryzykowne, ale jednak widzimy, że czwarta fala zawraca - i w podlaskim, i w lubelskim, i w mazowieckim. Nie chcę oceniać faktu, czy rząd umyślnie pozwolił sobie na 30 tys. zajętych łóżek i setki towarzyszących temu zgonów. Jeśli jednak rządzący założyli taki pułap maksymalny dla tej fali, to mamy spore szanse się pod nim zmieścić. W poprzednich falach, gdyby nie wprowadzono lockdownów, to liczby wystrzeliłyby w kosmos i ludzie umieraliby na ulicach.
Tym razem jest tak, że nie mamy co prawda tak wysokiego poziomu wyszczepienia jak inne państwa, ale mamy bardzo wysoką immunizację naturalną. Pokazuje to fakt, że w trakcie ostatnich kilkunastu miesięcy mieliśmy ogromną liczbę nadmiarowych zgonów — ponad 140 tys. To mówi o skali epidemii, która przetoczyła się przez Polskę od marca 2020 roku. Ta epidemia jest u nas znacznie bardziej widoczna w liczbach, niż to ma miejsce w innych krajach. Współczynnik tzw. dark figure, czyli stosunek rzeczywistych przypadków koronawirusa do przypadków stwierdzonych, wynosi sześć. Przykładowo w Niemczech to jest 2,5. To przepaść, jeśli chodzi o świadomość przebiegu epidemii.
Pod koniec sierpnia mieliśmy 43 proc. Polaków zaimmunizowanych naturalnie i nieco ponad 50 proc. zaszczepionych. Łącznie przekładało się to na mniej więcej 75 proc. immunizacji całego społeczeństwa. Dzisiaj to już 82 proc. Po czwartej fali przekroczymy 90 proc. To, że ta fala samoistnie osiągnie szczyt i samoistnie z niego opadnie jest klasycznym zjawiskiem epidemiologicznym. W pewnym momencie dobijamy do tzw. odporności zbiorowej i od tego momentu fala idzie w dół.
Nie wiem, co pan minister miał na myśli i do czego się odnosił. Może miał na myśli obecną sytuację a nie ogólną zasadę. Restrykcje, bez cienia wątpliwości, są super skutecznym narzędziem dławienia pandemii. Narzędziem, które z powodzeniem zostało wykorzystane w Polsce dwukrotnie. Gdybyśmy go nie wykorzystali, gdybyśmy drugiej i trzeciej fali nie ucięli lockdownami, to mielibyśmy tutaj prawdziwy armagedon.
Jedyną restrykcją, którą rozważaliśmy w naszych modelach, było możliwe przejście studentów na nauczanie zdalne od 1 listopada. To obniżyłoby szczyt epidemii o jakieś 5 tys. przypadków i szczyt hospitalizacji o jakieś 4 tys. w ujęciu średniej tygodniowej. Natomiast innych restrykcji nie rozważaliśmy. Z prostego powodu — im dalej w las, tym więcej drzew. Prowadzenie tak rozwiniętego modelu jak nasz jest bardzo trudnym zajęciem. Uwzględniamy mnóstwo czynników - m.in. szczepienia, infekcje, infekcje poszczepienne — więc jeśli nie ma wyraźnych znaków, że zanosi się na restrykcje, to nie wprowadzamy tego dodatkowego czynnika do modelu.
Czwarta fala jest falą mieszaną, która składa się z trzech komponentów: osób zaszczepionych, osób niezaszczepionych i osób zaimmunizowanych naturalnie, czyli tych, które przebyły zakażenie i w ten sposób nabyły odporność. Bardzo trudno jest natomiast określić udział procentowy każdego z tych komponentów w całości.
Każda z tych podgrup ma różny stopień wykrywalności wirusa. Najwyższy stopień mają osoby, które chorują objawowo. Rzecz w tym, że stosunek między ogółem stwierdzonych a ogółem rzeczywistych przypadków w tej fali wynosi siedem. Czyli tak naprawdę choruje siedem razy więcej osób niż widzimy w statystykach. Jeśli dzisiaj mamy prawie 27 tys. zachorowań (rozmowa była przeprowadzona w piątek 26 listopada — przyp. red.), to w rzeczywistości jest to niemal 190 tys. Z tego ogromna część przechodzi zakażenie lekko, zwłaszcza osoby zaszczepione i zaimmunizowane. Testują się natomiast osoby, które podejrzewają u siebie zakażenie, a więc które mają objawy. Wśród testujących się faktycznie nieco ponad 30 proc. stanowią osoby zaszczepione, a znacznie ponad 60 proc. niezaszczepione. Tak, jak mówił swego czasu rzecznik Ministerstwa Zdrowia.
Zrobiliśmy taką analizę w czerwcu, ale ona nie uwzględniała jeszcze współczynnika hospitalizacji dla wariantu delta w Polsce ani tego, jaki jest rozkład przestrzenny szczepień w Polsce. Była więc na dużym stopniu ogólności. Zakładaliśmy w niej zresztą, że ostatecznie zaszczepi się 70 proc. społeczeństwa. Jednak nawet wówczas wychodziło nam kilka scenariuszy i w każdym w szczycie fali konieczne było mniej więcej 20 tys. łóżek covidowych w szpitalach. 70 proc. to w końcu i tak znacznie poniżej tzw. odporności stadnej dla wariantu delta, którą szacuje się na poziomie 88-90 proc. Im więcej osób by się zaszczepiło, tym lepiej, ale niestety mamy takie społeczeństwo, jakie mamy i nic z tym nie zrobimy. Musimy żyć tu i teraz, w tym społeczeństwie. Być może inna kampania Narodowego Programu Szczepień trochę zmodyfikowałaby poziom wyszczepienia, ale wątpię, że nawet idealna kampania promująca szczepienia poskutkowałaby diametralną zmianą postawy Polaków w tej kwestii.
Nastrój będzie mieszany. Z jednej strony, będziemy widzieli, jak czwarta fala opada. Będzie nam towarzyszyć poczucie, że przeszliśmy przez ostatnią falę w tym procesie epidemicznym, w pierwszym wejściu wirusa do naszej populacji. To będzie źródło radości. Źródłem smutku będzie natomiast liczba hospitalizacji i zgonów, która na nas spadnie. W szpitalach lekarze będą ratować chorych ze szczytu czwartej fali. To będzie czas najcięższej pracy dla medyków i najtrudniejszej walki o zdrowie i życie Polaków.
Na pewno nie będzie takiej sytuacji jak wiosną tego roku. Trzecia fala uderzyła w nas z taką mocą dlatego, że mieliśmy skrajnie niską immunizację społeczeństwa i każde zniesienie restrykcji powodowało wystrzał statystyk zakażeń i zgonów. Zwłaszcza przy jesienno-zimowej pogodzie. W tej chwili zamykamy proces immunizacji społeczeństwa, naturalną drogą dochodzimy do tzw. odporności zbiorowej. Jeśli piąta fala się pojawi, to będzie fala reinfekcji i infekcji poszczepiennych u już zaszczepionych. To będzie zupełnie nowa sytuacja, z zupełnie innym schematem hospitalizacji.
Chociażby do tego, co obecnie dzieje się w Portugalii — można tam odnotować obecność czwartej fali, ale ona w bardzo znikomym stopniu przekłada się na liczbę hospitalizacji, ponieważ Portugalia ma 88 proc. społeczeństwa zaszczepione dwiema dawkami. Są pod tym względem mistrzami Europy. Jeśli wiosną dotrze do nas piąta fala, na pewno będziemy obserwować wahania i narosty liczby przypadków, ale przy całkowitej immunizacji społecznej nie zobaczymy takiej fali hospitalizacji jak obecnie. Przynajmniej dopóki nie pojawi się wariant wirusa, który w znaczący sposób będzie odporny na przeciwciała, które wytworzyliśmy czy to na drodze szczepienia, czy naturalnego nabycia odporności.
Wszystko zależy od tego, czy COVID-19 zacznie przybierać formę corocznej infekcji jak np. grypa. Na grypę szczepimy się rzadko, ale masowo ją przechorowujemy i nabywamy naturalnej odporności, uzyskujemy określony pakiet przeciwciał. Dzięki temu infekcje są lekkie - kończy się na Gripexie, stanie podgorączkowym, katarze i kaszlu, a potem wracam do zdrowia jak gdyby nigdy nic. Występuje równowaga między tempem zanikania odporności naturalnej i ponownymi infekcjami, które tę odporność przywracają.
Z COVID-19 na razie droga do tego daleka, ale powinno to iść w tę właśnie stronę. Wszystko zależy od tempa degradacji naszej odporności - czy będzie dostatecznie małe, żeby populacja co roku lekko przechodząc COVID-19 odbudowywała pakiet przeciwciał i lekko przechodziła kolejne zakażenia. Gdyby się to udało, to nie będziemy już mieć tragedii epidemicznej. Tylko wejście nowego patogenu na "czyste" społeczeństwo oznaczałoby powtórkę z jesieni zeszłego roku albo dwóch tegorocznych fal. Co do szczepień, to na pewno będą nas wspomagać, zwłaszcza osoby najbardziej narażone na ciężkie przejście infekcji: seniorów, osoby z chorobami przewlekłymi albo te z niskim poziomem przeciwciał. Z tzw. dawek przypominających nie należy rezygnować.
* dr inż. Franciszek Rakowski - adiunkt w Interdyscyplinarnym Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego; kierownik zespołu ds. COVID-19 w ICMMiK UW; członek zespołu ds. monitorowania i prognozowania epidemii COVID-19 przy ministrze zdrowia Adamie Niedzielskim; ekspert w Centrum Analiz Strategicznych Kancelarii Prezesa Rady Ministrów; współprowadził projekt "Model epidemiologiczny ICM UW", w ramach którego zbudowano największy system symulujący rozprzestrzenianie się epidemii na terytorium Polski (2008-11)