LEK. JAKUB KOSIKOWSKI*: Zależy, jak na to spojrzeć. W zachorowaniach i zgonach zakwalifikowanych jako COVID-19 - tak. Ogólnie? To się okaże jak wszystko podliczy GUS. Ale ciężko mówić mi o całym kraju, bo pracuję tylko w określonych miejscach. Moje województwo (lubelskie) zostało mniej doświadczone przez trzecią falę niż chociażby śląskie czy mazowieckie.
Ci z mazowieckiego i śląskiego mówili, że było źle. W Wielkopolsce też większość osób, z którymi rozmawiałem, twierdziła, że było gorzej. Z kolei u nas w lubelskim na moje oko gorzej nie było.
Szpitale tymczasowe. Otwarcie ich na pełną skalę sprawiło, że pacjenci rozłożyli się na większą liczbę placówek. Uniknięto zatkania systemu na skalę fali z jesieni. Bez szpitali tymczasowych mielibyśmy armagedon, który trudno sobie wyobrazić.
Na pewno jest jedna kwestia: łóżka nie leczą. Wiemy, że na Narodowym miało być 1200 łóżek, a w szczycie trzeciej fali uruchomiono ich ponad 300. Nie mieli personelu na więcej. Ciężko położyć pacjentów i zostawić ich samych sobie. Nawet najlepsze łóżko z podpiętym tlenem nie wyleczy chorego. Ktoś musi wiedzieć, jak ten tlen dawkować i jak opiekować się takim człowiekiem. Dlatego bez pielęgniarki albo ratownika medycznego duża część łóżek nie może zostać uruchomiona i funkcjonować tak, jak powinna.
No, nie miał. To są lata zaniedbań, a COVID powiedział "sprawdzam" polskiej ochronie zdrowia. Z dnia na dzień nikt nie wyczaruje tych ludzi. Co z tego, że szpitale tymczasowe płaciły pieniądze do tej pory niewyobrażalne dla zdecydowanej większości personelu medycznego? Oni wszyscy już gdzieś pracowali. Ssanie na medyków było takie, że szpitale wyszarpywały sobie z rąk lekarzy i pielęgniarki. To jedna rzecz. Druga kwestia była taka, że nie każdy szpital tymczasowy był od razu przystosowany, żeby wziąć pacjenta covidowego z ulicy.
Tam taki pacjent miał zostać wstępnie zbadany i striażowany, a nie wszystkie szpitale tymczasowe miały zaplecze – mogły np. nie mieć tomografu albo innych urządzeń, a pacjent wymaga ich do badań do decyzji dokąd dalej. To jest nie do przeskoczenia. I robi się po prostu "wąskie gardło" w SOR-ach. Niby gdzieś tam dalej to wolne łóżko jest, ale najpierw trzeba tego pacjenta przepuścić przez SOR.
Ludzie nie zdają sobie sprawy, ile osób w ciężkim stanie taki SOR jest w stanie obsłużyć. Mój Lublin - miasto 350 tys. mieszkańców - przed COVID-em miał trzy SOR-y dorosłych i jeden dziecięcy. Zakładając, że każdy SOR może w jednym momencie obsłużyć dwie, maksymalnie trzy osoby w ciężkim stanie, a więc wymagające całkowitego zaangażowania personelu, to w skali miasta daje nam raptem dziewięć dorosłych osób naraz. Na 350 tys. mieszkańców. Tak było przed COVID-em, a przecież w czasie pandemii SOR-y nie zrobiły się nagle bardziej wydolne. Pacjent covidowy wymaga szeregu badań, trzeba go gdzieś położyć, trzeba mu podać tlen i zrobić tomografię. To wszystko trwa.
Tak, można było to lepiej przygotować. Należało to lepiej przygotować. Cały system. Nawet na tych ludziach, który mamy, można to było zrobić lepiej.
Nie wiem, czy dużo. To się zawsze okazuje w boju. Wydaje mi się, że parę rzeczy należało zrobić inaczej, należało je poprawić. Ale łatwo się mówi po wszystkim.
Przykład pierwszy z brzegu: system wykazywania łóżek "covidowych". W lubelskim jest dostępny na stronie internetowej i każdy - nie tylko lekarz czy pielęgniarka - może na nią wejść i zobaczyć, ile jest dostępnych, a ile zajętych łóżek w którym szpitalu i kiedy była ostatnia aktualizacja danych. Aktualizację są obowiązkowe, trzy razy dziennie. Dzięki temu systemowi u nas na Lubelszczyźnie karetki nie jeździły od szpitala do szpitala w poszukiwaniu łóżka.
Ten sam system jest po sąsiedzku na Mazowszu. COVID nie jest u nich w systemie wyszczególniony, łóżka nie są zliczane na bieżąco. Dlatego były w mediach awantury, bo wojewoda mówił, że w województwie jest 700 wolnych łóżek, a dyspozytor ZRM, że zero. Jak sprawdzić, kto ma rację? W międzyczasie karetki z pacjentami covidowymi jeździły np. z Warszawy do Radomia. W innych województwach poza problemami powszechnymi - brak łóżek, brak personelu, zapchane SOR-y - rzucały się w oczy problemy organizacyjne, których wyeliminowanie mogłoby usprawnić przepływ chorych.
No, właśnie organizacyjne - jeśli nie ma łóżka dla pacjenta, bo nie poszła informacja, czeka on na SOR-ze. SOR-y nie są z gumy, więc w końcu skończą się tam łóżka. Wtedy karetka nie ma gdzie oddać pacjenta i czeka na podjeździe. Jak czeka ich pięć, to zaczyna brakować karetek. Jak nie ma karetki, to zawał/duszący się COVID/poród/udar czekają w domu na karetkę dłużej niż powinni. To elementarz, którego ogólnokrajowo nie odrobiliśmy do końca po drugiej fali, kiedy ogrom ludzi zmarł w domach, bo system padł.
Respirator to bardzo pojemne określenie, są lepsze i gorsze, nie każdy nadaje się do prowadzenia pacjentów z ostrą niewydolnością oddechową. Łóżka z kolei można łatwo "stworzyć", jeszcze łatwiej niż respiratory. Na drzwiach neonatologii przyklejasz kartkę "Oddział covidowy" i nagle masz kilkanaście czy kilkadziesiąt nowych łóżek. Oczywiście fikcyjnych, ale kto by się przejmował, kiedy góra ciśnie, że masz wyczarować tyle i tyle łóżek z dnia na dzień?
Tak i tu COVID znowu powiedział: sprawdzam. W Polsce jest jeden problem, na który nikt nie zwraca uwagi. Jak były szpitale "czyste" w czasach przedcovidowych, to personel medyczny - zwłaszcza pielęgniarki i salowe, których jest zdecydowanie za mało - był odciążany przez rodziny chorych.
A to bliscy przynieśli choremu coś do jedzenia, a to pomogli się przebrać czy umyć, a to wzięli na spacer. Z racji niedoborów kadrowych opieka nad pacjentem częściowo spoczywała na rodzinie. W dobie pandemii tego nie ma na "czystych" oddziałach, a co dopiero na covidowych. A pacjenci z COVID-19 są zazwyczaj ciężcy - w większości wymagają podpięcia do tlenu. Wymagają zatem więcej opieki niż np. pacjent ze złamaną ręką, który leży na ortopedii. Wymagają więcej uwagi salowych, pielęgniarek i lekarzy. Ten sam oddział urologiczny czy neurologiczny, który normalnie może przyjąć dwudziestu pacjentów, w przypadku chorych na COVID-19 może przyjąć dziesięciu, bo np. tylko tylu chorych wytrzyma instalacja tlenowa albo tylko na tylu angażujących pacjentów jest personel. Do tego chory COVID-19 leży dłużej niż statystyczny chory.
Powiem tak: w zawodzie pracuję na razie krótko, bo ledwie pięć lat, ale nigdy nie widziałem, żeby chorzy z jakąkolwiek inną chorobą zużywali tyle tlenu co pacjenci covidowi. Pracuję w obrębie interny, więc zapaleń płuc widziałem już naprawdę sporo. Inna rzecz, że większość szpitali architektonicznie nie była przygotowana na wydarzenie pokroju pandemii koronawirusa. Kiedy były budowane, to nikt nie przewidywał, że mogą być potrzebne takie objętości tlenu i nawet jeśli zbiornik jest w stanie dostarczyć pożądaną ilość, to już instalacja nie oszuka fizyki i nie prześle więcej litrów tlenu na minutę, niż przesyła.
Mam nadzieję, że teraz przy remontach starych czy projektowaniu nowych placówek ten problem zostanie uwzględniony i rozwiązany. Szpital powinien być tak skonstruowany, żeby wszędzie tego chorego można było położyć i żeby w każdym miejscu mógł mieć podpięty tlen. Albo żeby można było wydzielić strefę "czystą" i "brudną", postawić śluzę bez przebudowywania w tym celu połowy szpitala. Przed laty słynne szkoły "tysiąclatki" były budowane tak, żeby w razie wojny mogły pełnić funkcję szpitala, więc teraz warto myśleć o szpitalach tak, że powinny być gotowe na pandemię pokroju tej, z którą walczymy od ponad roku.
Powiem szczerze, nie sądziłem, że będzie gorsza niż druga. Patrząc na historię różnych epidemii, zazwyczaj druga fala była tą najcięższą. Myślałem, że najgorsze mamy już za sobą po jesieni ubiegłego roku. Z racji tego, że powstawały szpitale tymczasowe - bardzo im kibicowałem, chociaż z kryteriów przyjęć na Narodowym początkowo się śmiałem, bo u nas tacy chorzy byli wypisywani do domów - i że zaczęliśmy szczepić ludzi. Myślę, że po prostu pojawił się problem z brytyjskim wariantem koronawirusa, który ma wyższy wskaźnik reprodukcji - mówiąc wprost: jeden chory jest w stanie zarazić znacznie większą liczbę zdrowych ludzi - i jest przez to bardziej problematyczny od poprzedniego dominującego w Europie wariantu.
Śmiertelność nadal nie wygląda źle i nie jest głównym problemem, ale przy tak olbrzymiej skali zachorowań liczby bezwzględne już nie pozostawiały złudzeń. Jeśli 20 proc. chorych wymaga opieki lekarskiej, to kiedy przemnożymy to przez 25-35 tys. dobowych zachorowań i taka sytuacja trwa miesiąc, to system ochrony zdrowia rozsypuje się jak domek z kart. Miks skali zachorowań, odsetka hospitalizacji, ciężkich przypadków i zgonów sprawił, że znaleźliśmy się w trudnej sytuacji.
Tak, to ona stanowiła największe wyzwanie i problem. Bo o tym, że mamy system ochrony zdrowia kompletnie niegotowy na taką sytuację, wiedzieliśmy jeszcze przed pandemią. Nasza opieka zdrowotna jest na trytytki, więc w zderzeniu z pandemią musiała się posypać i się posypała. Po pierwszej fali pandemii nie wykorzystaliśmy czasu przed drugą falą tak, jak powinniśmy. Jednak między drugą a trzecią falą było pod tym względem o wiele lepiej.
Przede wszystkim pierwszej fali pandemii tak naprawdę u nas nie było. Kiedy dzisiaj myślimy o tym, jakimi liczbami dobowych zakażeń czy zgonów ekscytowaliśmy się i przejmowaliśmy wiosną zeszłego roku, to pukamy się w czoło. Między innymi dlatego jesienna fala zachorowań mocno nas zaskoczyła, byliśmy do niej nieprzygotowani. Wydawało się jednak, że do trzeciej fali już się przygotujemy - powstawały szpitale tymczasowe, wprowadzano do obiegu nowe leki na COVID-19, rozpoczęliśmy program szczepień. Mieliśmy na pewno znacznie większą wiedzę o koronawirusie i myśleliśmy, że jesteśmy przed nim lepiej zabezpieczeni. Jednak chyba nie spodziewaliśmy się, że skala trzeciej fali będzie większa niż drugiej. A to skala przeładowuje system ochrony zdrowia, zatyka SOR-y i zajmuje łóżka. Czy można było przygotować się na to lepiej i lepiej poradzić sobie z trzecią falą? Tak.
Mówiąc najbrutalniej: Polakom pandemia się przejadła. Jeżeli ktoś bankrutuje, traci pracę i środki do życia, popada w długi, to zaczyna walczyć o przetrwanie, a nie przejmuje się pandemią.
Po jesiennej fali był jeszcze wyraźny skok liczby zakażeń po świętach Bożego Narodzenia, w okolicach sylwestra. Trwało to około dwóch tygodni, a potem na ponad miesiąc zapanowała cisza. Od połowy lutego chorych znów zaczęło przybywać. Spodziewaliśmy się, że będzie wzrost zachorowań, bo to przypominało sytuację z września, ale przygotowania ogólnokrajowe na pewno mogły przebiegać sprawniej.
Cały problem polega na tym, że w Polsce, z racji naszego uwarunkowania społeczno-historycznego, my po prostu zawsze jesteśmy "mądrzejsi", uważamy, że pewne rzeczy nas nie dotyczą. Nasze kombinowanie, które wielokrotnie w historii pozwalało nam przetrwać i było bardzo cenione w PRL-u, czy wojen, w czasie pandemii mocno się na nas zemściło. Jak spojrzeć na inne kraje, w których były godziny policyjne i trzeba było mieć naprawdę superważny powód, żeby w ogóle wyjść z domu, to u nas pod tym względem nie było lekko. Nawet te obostrzenia, które u nas obowiązywały, obchodziliśmy na wszystkie możliwe sposoby. Cała masa ludzi prowadziła swój własny, prywatny wyścig o to, jak oszukać system i uciec spod obostrzeń.
Tu dochodzimy do tego, o czym już pokrótce wspomniałem. Już jesienią zeszłego roku Polacy przestali bać się wirusa i samej pandemii. Bardziej doskwierały im obostrzenia i wynikające z nich uciążliwości niż to, ile osób zachorowało czy zmarło. Przełożyliśmy wajchę - nie chodziło już o walkę o życie, tylko o ratowanie gospodarki i korzystanie z życia, bo ileż można siedzieć w domu.
Nie dziwi. Brakowało mi tego, że kiedy mieliśmy spokój między wiosną a jesienią ubiegłego roku, to sanepid nie śledził każdego zachorowania. Jak były publikowane komunikaty lokalnych stacji sanitarno-epidemiologicznych, to i kontakt, i ognisko, i miejsce wyjścia powinny być znane. Dzięki temu można byłoby opracować statystycznie, gdzie i jak Polacy się zarażali, a potem na tej podstawie przyjmować obostrzenia i tłumaczyć to ludziom w zrozumiały sposób. Nie zrobiono tego.
Spora część ludzi, która miała wątpliwości co do obostrzeń, robiła to chyba z powodu niespójnej komunikacji rządu. Bagatelizowali przez to sprawę. Rządzący i medycy muszą rozumieć powagę sytuacji, ale statystyczny obywatel już nie, bo nie ma w tym kierunku ani przeszkolenia, ani wykształcenia. Przegraliśmy tę pandemię fatalną komunikacją z Polakami. Nie potrafiliśmy im wytłumaczyć, co i dlaczego jest groźne ani czego i z jakiego powodu od nich wymagamy. A wymagaliśmy ogromnego poświęcenia, podczas gdy padały im biznesy, byli zwalniani, tracili oszczędności życia. Ludzie uważali te obostrzenia za absurdalne i nielogiczne. Gdyby właściwie im to wytłumaczyć, moim zdaniem skala omijania obostrzeń byłaby zdecydowanie mniejsza. Trzecia fala pandemii nas przeczołgała, bo sami zafundowaliśmy sobie piekło udawaniem, że przestrzegamy obostrzeń.
Nie potrafili, bo chyba wiedzieli, że nie prowadzą komunikacji z obywatelami tak, jak powinni. Nie chcieli jeszcze mocniej zaogniać sytuacji? Wiem, że epidemia jest nieprzewidywalna. Nikt nie przewidział mutacji i że te liczby zachorowań i zgonów wymkną się spod kontroli i przekroczą początkowe przewidywania. Potrzebna była czytelna mapa drogowa, żeby obywatele wiedzieli, na czym stoją. Tymczasem u nas w odstępie kilku godzin minister potrafił powiedzieć jedno, główny doradca premiera ds. COVID-19 drugie, a potem sam premier jeszcze coś zupełnie innego. Komu mieli wierzyć ludzie? Jaką wiarygodność i mandat to twardego egzekwowania prawa dawało to rządowi? W pewnym momencie Polacy uznali, że nie ma sensu tego wszystkiego śledzić i się tym przejmować, skoro rząd dzisiaj powie jedno, a za dwa dni zmieni zdanie o 180 stopni. Albo wrzuci jakieś zmiany do rozporządzenia w środku nocy, opublikuje w Dzienniku Ustaw i nikt nie będzie wiedział, że te zmiany obowiązują.
Zawiódł nie tyle rząd, ale cała klasa polityczna. Epidemia od samego początku stała się doskonałą pożywką dla sporu politycznego. To dla mnie jest niepojęte, że w takiej sytuacji samorządy - czy to "rządowe", czy "opozycyjne" - nie są w stanie usiąść do stołu z rządem i stwierdzić, że nie będą wypominać, że przez 30 lat władze centralne miały w dupie ochronę zdrowia, bo teraz trzeba wspólnie zastanowić się, co można razem zrobić dla dobra kraju i obywateli. Rząd co nawalił, to nawalił, ale opozycja też nie miała żadnego pomysłu na tę epidemię i jak w niej pomóc. Nie pokazała niczego, co można było wziąć na poważnie pod uwagę. Najpierw śmiali się ze szpitali tymczasowych, mówiąc, że to wywalanie pieniędzy w błoto i domagając się ich zamknięcia, a potem na konferencjach prasowych lamentowali, że nie ma łóżek w szpitalach. To żenujące i ludzie to doskonale widzieli.
Wszystko opierało się na kombinowaniu. I u władz państwa czy urzędników państwowych, i później również u obywateli. Chcieliśmy naszym polskim kombinowaniem pokonać pandemię, a to jakiś absurd. Uważam, że nasza klasa polityczna nie zdała tego egzaminu, ale medycy również mogli rozegrać to lepiej i nie stracić tak łatwo zaufania społeczeństwa.
Na pewno jest źle odbierane, jeśli grono doradców premiera - na przykład prof. Horban - mówi, że rozważany jest jakiś scenariusz, a potem za pół godziny rzecznik Ministerstwa Zdrowia albo sam minister to prostują. To powoduje niepewność u ludzi. Wiem, że lekarze są od doradzania, a politycy od rządzenia, ale wydaje mi się, że tutaj sami medycy mogli to lepiej rozegrać.
Idąc dalej: chociażby sprawa medialnego "zamknięcia POZ-ów", o co były srogie awantury. Prawda jest taka, że większość POZ-ów funkcjonowała i przyjmowała chorych, którzy tego wymagali. POZ-y, które obsługiwały pacjentów wyłącznie przez telefon i internet to była mniejszość, patologia, którą należało wyplenić. Powinniśmy byli powiedzieć ludziom, że zamknięto POZ-y i ograniczono przyjmowanie pacjentów do teleporad oraz przyjęć na żywo wyłącznie najpoważniejszych przypadków, bo było mało lekarzy, bo byli niezaszczepieni, bo brakowało środków zabezpieczających. Można to było tak wytłumaczyć i dodać, że cały czas usprawniamy funkcjonowanie tego systemu, dostosowujemy go do sytuacji pandemicznej. Zamiast tego szybko pojawiło się powszechne przekonanie, że lekarze zamknęli się na pacjentów, działa tylko sektor prywatny i pacjenci zostali "na lodzie". Przegraliśmy wojnę informacyjną.
Powinniśmy byli wytłumaczyć ludziom również to, że zaszczepienie lekarzy i pielęgniarek nie oznacza, że w szczycie pandemii będziemy przyjmować po kilkadziesiąt osób naraz. Bo nie chodziło tu tylko o tych lekarzy i pielęgniarki, ale o niezaszczepionych pacjentów, którzy czekając na wizytę w swoim gronie byliby narażeni na zakażenie. Wystarczyłaby jedna zakażona osoba, żeby koronawirusa złapała część współoczekujących.
Później w szczycie trzeciej fali słyszeliśmy od ludzi, że skoro lekarze i pielęgniarki mają 100 proc. dodatku do pensji za pracę przy pacjentach covidowych, to epidemia będzie trwać wiecznie, bo medykom to się opłaca. Ale nikt już nie pomyślał, że skoro to takie atrakcyjne, to dlaczego szpitale i tak nie mogły zebrać wystarczającego personelu do walki z COVID.
To naturalne. Moja babcia mówiła mi, że do wojny ludzie też się przyzwyczaili. W marcu 2020 roku było nowe, nieznane zagrożenie, więc wszyscy byli posłuszni i grzecznie zamknęli się w domach na kilka miesięcy. Dzięki temu pierwszej fali praktycznie u nas nie było. Ale ma to też swoje minusy, bo czego tu się bać, skoro pierwszej fali nie było. Dlatego druga fala pandemii przetoczyła się po nas jak walec, podobnie trzecia.
Myślę, że nam też to spowszedniało. Przywykliśmy, że jest burdel i przystosowaliśmy się do pracy w chaosie. Ten chaos był i przed COVID-em, system był na trytytki, a jak przyszedł COVID-19, to każdy radził sobie, jak mógł.
Nie. Jeśli chodzi o mnie, to wręcz przeszkadza. Bo oprócz zmęczenia pojawia się wtedy również bezsilność, a to jest bardzo niebezpieczny miks. Autostrada do wypalenia zawodowego i rzucenia tego wszystkiego w pizdu.
Tak, bez wątpienia.
Niemała była jeszcze przed COVID-em. Jednak to, co dzieje się teraz, na pewno jest większe. To, co działo się na oddziałach w czasie pandemii, było trudne. Koledzy i koleżanki mówią, że będą mieć zespół stresu pourazowego po epidemii. Przecież ciężko winić rodziny pacjentów, że mają do nas pretensje, że system nie działa. Rzecz w tym, że wyładowują swoją agresję, złość i frustrację na personelu z pierwszej linii, a nie pisząc pisma do pana ministra czy pana wojewody.
Nie znam się na psychologii, nie będę się mądrzyć. Nie wiem.
Na ile znam siebie i to, że zawód wybrałem z własnej, nieprzymuszonej woli, to myślę, że akurat mnie nie będzie to dotyczyć. Jakoś to sobie poukładam. Za kolegów i koleżanek - lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych - nie mogę się wypowiedzieć. Nie wiem, ilu wytrzyma, że po takiej robocie wraca do domu, włącza telewizor/internet i widzi, że to oni mordują Polaków. Bo ktoś uważa, że na medykach można zbić niezły kapitał polityczny i zwalić na nich winę za nadmiarowe zgony w kraju.
Ciężko mi odpowiadać za wszystkich. Ja mam na to sposoby i na razie problemu z tym nie mam.
Rodzina, sport, inne hobby. Ktoś poćwiczy w domu, ktoś pójdzie na spacer, ktoś inny wypije drinka. Są dobre i złe sposoby na rozładowanie stresu. Ważne jest tylko to, żeby personel medyczny przetrwał to wszystko. Bez ludzi nie ma ochrony zdrowia.
* Jakub Kosikowski - lekarz rezydent; były przewodniczący Porozumienia Rezydentów OZZL; w trakcie specjalizacji z onkologii klinicznej; szpital, w którym odbywał szkolenie internistyczne w trakcie epidemii zamieniono w jednoimienny dla COVID-19