Lekarz ze szpitala dziecięcego: Pacjenci mają już takie objawy, jak dorośli. Jeden trafił u nas na OIOM

Pediatrzy przyznają, że ofiarami objawowego zakażenia koronawirusem coraz częściej padają dzieci. Coraz więcej zakażonych trafia też na szpitalne oddziały. - Zaczynają się pojawiać chorzy, którzy mają objawy podobne do tych, które wcześniej przypisywało się dorosłym, a wręcz seniorom. Widać wyraźnie, że ta ekspansja wirusa w kierunku młodszej populacji zaczyna się robić wyraźnie istotna - mówi nam prof. dr hab. Andrzej Kurylak z Wojewódzkiego Szpitala Dziecięcego w Bydgoszczy.

O sytuacji epidemicznej i skali zakażeń wśród dzieci rozmawiamy z profesorem doktorem habilitowanym Andrzejem Kurylakiem, specjalistą pediatrii, onkologii i hematologii dziecięcej z Wojewódzkiego Szpitala Dziecięcego w Bydgoszczy.

Marcin Kozłowski, Gazeta.pl: "Mamy sygnały, że coraz więcej dzieci jest zakażonych koronawirusem" - mówił przed kilkoma dniami w TV Republika wiceminister zdrowia Waldemar Kraska. Czy Państwo też to obserwują?

Prof. dr hab. Andrzej Kurylak, specjalista pediatrii, onkologii i hematologii dziecięcej, Wojewódzki Szpital Dziecięcy w Bydgoszczy: Tak, dostrzegamy takie zjawisko. Sytuacja wyraźnie się zmienia. Jeszcze w listopadzie, grudniu mówiło się o tym, że częstość zachorowań w populacji dziecięcej, głównie poniżej 12. roku życia, jest dużo niższa niż u dorosłych. Z niektórych badań wynikało, że to poniżej jednego procenta wszystkich zakażeń, inne z kolei mówiły, że tych zakażeń jest o połowę mniej niż u dorosłych.

Tymczasem dziś rzeczywiście widzimy, że rośnie liczba pacjentów pediatrycznych z objawowym zakażeniem wirusem SARS-CoV-2. Mówi się o około trzykrotnym wzroście, ale to nie są dane potwierdzone naukowymi badaniami. Trzeba poczekać na kolejne publikacje, które będą to raportowały na szerszych grupach pacjentów.

Wciąż jest tak, że dzieci rzadziej chorują objawowo od dorosłych. Ok. 20 proc. dzieci w ubiegłym roku miało objawy, a w przypadku osób po 70. roku życia było to ok. 70 proc.

Pacjentów bezobjawowych też mamy. Trafiają do szpitala w celu wykonania planowych badań, zabiegów operacyjnych, bądź z innych przyczyn chorobowych, a wynik badania genetycznego na koronawirusa jest dodatni.

W jakim stanie trafiają do Państwa objawowi pacjenci?

Jeszcze w ubiegłym roku były to głównie dzieci ze znanym już powszechnie zespołem pocovidowym, czyli zespołem wieloukładowej reakcji zapalnej, który występuje kilka tygodni po przejściu zakażenia. Zaczynają się jednak pojawiać też chorzy, którzy mają objawy podobne do tych, które wcześniej przypisywało się dorosłym, a wręcz seniorom. Widać wyraźnie, że ta ekspansja wirusa w kierunku młodszej populacji zaczyna się robić wyraźnie istotna.

Jakie objawy ma Pan na myśli?

Jeśli chodzi o klasyczny, ostry przebieg choroby, to są to głównie objawy zapalenia płuc.

Zdarza się, że dziecko ląduje pod respiratorem?

Miałem jednego pacjenta, który wymagał kilkudniowego pobytu w oddziale intensywnej terapii.

Miał choroby współistniejące?

Publikacje naukowe wyraźnie podkreślają, że u dzieci są dwa główne czynniki ryzyka niekorzystnego przebiegu zakażenia wirusem SARS-CoV-2: otyłość i cukrzyca. Ten pacjent, o którym mówię, miał otyłość znacznego stopnia.

Zobacz wideo Nie obostrzenia, ale zalecenia od rządu: święta w wąskim gronie i praca zdalna

Co powinno być sygnałem dla rodzica, że domowe leczenie to za mało, a zakażone dziecko powinno trafić do szpitala?

Pierwszym objawem nie będzie pogorszenie ze strony układu oddechowego, a gorączka. Do tego dochodzą bóle brzucha, biegunki, które kojarzone są często z zatruciem pokarmowym. A to może być ważny sygnał o rozpoczynaniu się poważnej choroby związanej z koronawirusem.

A co z pacjentami, którzy trafiają do szpitala z tzw. zespołem pocovidowym?

Tutaj objawy są naprawdę różne: począwszy od zmian zapalnych spojówkowych, śluzówkowych, skórnych, związanych z układem krążenia, naczyniami wieńcowymi, neurologicznych, a skończywszy na przewodzie pokarmowym. U pacjentów obserwuje się np. wysypkę, powiększenie węzłów chłonnych, zaburzenie funkcji mięśnia sercowego. Mogą pojawiać się zakrzepy w naczyniach wieńcowych, które pogarszają przepływ krwi i utlenowanie narządów. Są też skłonności do wymiotów, bólów brzucha, biegunek.

Hospitalizacja jest konieczna zawsze?

Taki pacjent musi trafić do szpitala i taki pacjent trafia do szpitala, ponieważ jego objawy są burzliwe i bardzo niepokojące. Zaczyna się wszystko z reguły od ogólnego złego samopoczucia i od gorączki, uporczywie nawracającej, trwającej kilka dni, słabo lub w ogóle nie reagującej na klasyczne leczenie przeciwgorączkowe.

Leczenie jest krótkie, poprawa następuje z reguły szybko. Kwestią osobną jest to, czy przechorowanie zespołu pocovidowego czy ostrej infekcyjnej choroby spowoduje jakieś trwałe następstwa.

A spowoduje?

Zapraszamy pacjentów na powtórną ocenę po mniej więcej miesiącu od przechorowania i leczenia. U tych, o których mogę się wypowiadać, nie obserwujemy jak na razie trwałych uszczerbków. Z jednym wyjątkiem: mówię o dziecku, które przeszło ostre śródmiąższowe zapalenie płuc, leczone zresztą z sukcesem. Po miesiącu objawy kliniczne i radiologiczne ostrego zapalenia płuc ustąpiły, ale w tomografii komputerowej mamy wyraźny obraz zwłóknienia. Przyszłość pokaże, jaka będzie ewolucja i czy przełoży się na zaburzenie funkcji płuc.

Czy za większą liczbę zakażeń koronawirusem wśród dzieci odpowiada mutacja brytyjska?

Większość ekspertów i naukowców podkreśla właśnie ten fakt. Rzeczywiście, w pierwszym półroczu trwania epidemii liczba dzieci, które trafiały do szpitali, była znikoma. To się nasiliło w drugim półroczu, a w tej chwili jest ich jeszcze więcej.

Mamy jednak w Polsce zbyt mało badań, które mogłyby ilościowo określić udział nowych mutacji. Badania genetyczne dotyczą bowiem znikomego odsetka pacjentów.

Nie brakuje łóżek w Państwa placówce?

W naszym szpitalu miejsc dla dzieci nie brakuje. Są oczywiście okresowe trudności, ale nie polegają one na tym, że musimy odesłać pacjenta lub szukać dla niego miejsca w innej placówce. Na szczęście do tej pory to się nie wydarzyło.

To na czym te trudności polegają?

Bywa tak, że pacjent trafia do szpitala z powodu ostrego schorzenia chirurgicznego i musi być operowany, a wynik jego testu okazuje się pozytywny. To powoduje, że nie położymy z nim na sali innego dziecka. Jest to kwestia organizacyjna, która ma zapobiec transmisji wewnątrz szpitala. Jak na razie panujemy nad tym i zagrożenia nie ma.

Staramy się, żeby zakażone dzieci leżały pojedynczo. Jako Wojewódzki Szpital Dziecięcy generalnie nie jesteśmy szpitalem “covidowym”, ale dzieci trafiają do szpitala z różnych przyczyn, niekoniecznie związanych bezpośrednio z zakażeniem. Jeżeli pacjent wymaga długotrwałego, czy też bardziej specjalistycznego leczenia, możemy przekazać go do innej placówki, w której znajduje się oddział sprofilowany na COVID-19.

Rodzice są przy zakażonych dzieciach?

Nie ograniczamy w żaden sposób dostępu rodziców, mogą być z dzieckiem przez cały czas. Są poddawani testowaniu, tak samo jak pacjenci.

Jeżeli dziecko ma przejść planowy zabieg, a stwierdzamy u niego lub rodzica pozytywny wynik, to odraczamy termin. Wyjątkiem jest sytuacja, w której taki zabieg musi być niezwłocznie wykonany.

Co pańskim zdaniem musiałoby się stać, by spadła liczba zakażeń wśród dzieci?

Nie ma jednej, dobrej odpowiedzi na to pytanie. Przeglądałem na ten temat różne artykuły w prasie naukowej. Mówiło się o tym, że transmisja między dziećmi jest mała, a dzieci przejmują wirusa również od osób dorosłych. Nie jest więc tak, że jeśli zamkniemy przedszkola i żłobki, to zlikwidujemy problem, bo dzieci funkcjonują przecież normalnie w swoim środowisku domowym.

Na pewno nie można powiedzieć, że dziecko nie uczestniczy w łańcuchu przekazywania wirusów. Ono uczestniczy, nawet wydaje się, że jest to bardziej istotne, niż sądzono kilka miesięcy temu na całym świecie. 

Wszystko wskazuje na to, że populacja dziecięca, czyli osób poniżej 16. roku życia, jeszcze długo pozostanie niezaszczepiona. Obecnie funkcjonujące szczepionki są przeznaczone bowiem dla osób dorosłych, a badania nad dopuszczeniem szczepionek dla dzieci wciąż trwają. Przy założeniu, że będziemy mieli wyszczepione 70 proc. populacji osób dorosłych, nadal pozostanie niezaszczepiona pula ok. 7 mln dzieci i młodzieży.

Czy to znaczy, że gdy szpitale dla dorosłych przestaną być przepełnione, szpitale dziecięce wciąż będą musiały ratować zakażonych pacjentów?

Pamiętajmy, że każdy zaszczepiony być może nie zachoruje albo zachoruje z łagodniejszym przebiegiem, ale może transmitować wirusa, jeśli nie zachowa zasad sanitarnych. Szczepienie nie chroni przed przeniesieniem wirusa. Ono chroni przed zachorowaniem bądź powoduje łagodniejszy przebieg choroby.

Nie podchodziłbym jednak do tej kwestii zero-jedynkowo. Łańcuch szerzenia się wirusa jest pewnym obiegiem ciągłym. Jeżeli wyeliminuje się z tego łańcucha osoby dorosłe, rodziców, dziadków, otoczenie rodzinne i społeczne, w którym przebywa dziecko, to transmisja tylko między dziećmi będzie mniejsza. Problem na pewno będzie mniejszy, co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Więcej o: