4 marca mija rok od stwierdzenia w Polsce pierwszego przypadku zakażenia koronawirusem. Nikt nie przeczuwał jeszcze wtedy, jak najbliższe miesiące zmienią naszą rzeczywistość pod wieloma względami. Tysiące Polaków straciło bliskich, zmagało się z problemami zdrowotnymi, walczyło o przetrwanie w biznesie i na rynku pracy. Po 12 trudnych miesiącach pokazujemy w Gazeta.pl pandemiczną codzienność z różnych perspektyw. Spoglądamy także w przyszłość - z ostrożnością, ale i nadzieją. Wszystkie teksty na ten temat znajdziesz tutaj.
****
DR HAB. MICHAŁ WRÓBLEWSKI, PROF. UMK*: Zmieniły się postawy wobec rzeczywistości społecznej. Jeśli spojrzymy na badania socjologiczne, których w kontekście COVID-19 jest teraz bardzo dużo - mówię o badaniach, dotyczących różnego rodzaju postaw i opinii - to widać, że w marcu czy kwietniu zeszłego roku dominował w Polakach strach. Z jednej strony - przed zakażeniem i utratą zdrowia; z drugiej - przed skutkami ekonomicznymi pandemii.
Faktycznie traktujemy siebie jako społeczeństwo na dorobku i przeraża nas kruchość tego, co już osiągnęliśmy. Jesteśmy społeczeństwem, które bardzo niepewnie podchodzi do własnego bogactwa. Myślimy, że możemy łatwo wszystko stracić, zbiednieć z dnia na dzień. W obliczu kryzysu momentalnie przypominamy sobie, że przecież nie tak dawno temu, bo przed 1989 rokiem, było nam naprawdę źle.
To jest bardzo zasadne porównanie. Gdy Platforma Obywatelska oddawała władzę, dokonywano rozmaitych bilansów zamknięcia, w których podkreślano, że żyjemy w bardzo specyficznym okresie naszej historii. Specyficznym, bo jako naród i jako społeczeństwo przez dłuższy czas mieliśmy spokój, mogliśmy się rozwijać i bogacić. Towarzyszyło temu niemałe zdziwienie, bo tego rodzaju sytuacja, patrząc historycznie, nie przydarzyła nam się od dobrych kilkuset lat.
Wracając jeszcze do pana pierwszego pytania, początkowym odczuciem Polaków wobec pandemii był lęk. Teraz mniej się boimy, a bardziej jesteśmy zmęczeni i sfrustrowani. Obostrzeniami, ograniczeniami naszego życia społecznego, problemami, które wywołała pandemia. Stan tego napięcia dodatkowo pogłębia fakt, że w nasze życie jak nigdy wcześniej wdarła się praca. Chociaż nie dotyczy to ani wszystkich grup społecznych, ani wszystkich po równo.
Dokładnie. Mamy mnóstwo profesji z pierwszej linii frontu - m.in. pracowników sklepów, komunikacji miejskiej czy szeroko rozumianego sektora usług - w których pracy jest znacznie więcej niż przed pandemią. Te profesje, które nie są na pierwszej linii, ale wprowadziły pracę zdalną, też obciążają pracowników większą ilością pracy. Sama idea pracy zdalnej zakłada rozmycie między czasem pracy a czasem wolnym. Dzięki temu, że mamy odpowiednie narzędzia technologiczne możemy właściwie zawsze być w pracy. Do tego musimy dodać fakt, że wiele firm ucierpiało w trakcie pandemii, więc podwajają lub nawet potrajają wysiłki, żeby zminimalizować jej negatywne skutki.
Pracujemy coraz więcej, coraz ciężej i pod coraz większą presją, jednocześnie mając coraz mniej przestrzeni i czasu dla siebie, na odetchnięcie. Zaczynamy ponosić coraz większe koszty takiego stanu rzeczy - jesteśmy sfrustrowani, zmęczeni i źli. Przez ograniczenia pandemiczne, które odbijają się na naszym życiu społecznym, nie mamy gdzie tego odreagować. Nie bez powodu psychologowie od miesięcy alarmują, że po pandemii koronawirusa czeka nas inna pandemia - depresji, stanów lękowych, wypalenia zawodowego.
O lęku przed innymi ludźmi na razie nie ma mowy. Dzisiaj jesteśmy na innym etapie - zirytowania tym, że wciąż przebywamy w zamknięciu, a nasze życie zostało wywrócone do góry nogami. Chcemy powrotu do dawnej normalności, garniemy się do ludzi bez względu na cenę. Nie myślimy o ryzyku, przez co coraz częściej lekceważymy zagrożenie koronawirusem.
Nie wiem, czy doceniliśmy, ale na pewno łakniemy towarzystwa, którego nie mieliśmy od roku. Proszę zobaczyć, co działo się na Krupówkach tuż po niedawnym zluzowaniu obostrzeń albo co dzieje się w barach i restauracjach, które obchodzą obowiązujące obostrzenia i otwierają się na klientów. Desperacko poszukujemy kontaktu z drugim człowiekiem, jakiejś namiastki normalności. Tęsknimy za tym tak bardzo, że godzimy się nawet na ryzyko utraty zdrowia lub życia.
Podkopane zostało nasze wzajemne zaufanie nie tyle do innych ludzi, co ogólnie do otaczającej nas rzeczywistości społecznej. Ono miało się słabo już przed pandemią, ale pandemia osłabiła je jeszcze bardziej. Od dawna mówi się w Polsce o niskim kapitale społecznym. O tym, że jesteśmy wspólnotą nieufności. Paradoksalnie, na początku epidemii to nam pomogło.
Pokazują to badania dr. Konrada Maja i prof. Krystyny Skarżyńskiej, dotyczące postaw Polaków wobec epidemii koronawirusa. Wynikło z nich, że ludzie, którzy mieli niski stopień zaufania do innych lepiej dbali o siebie i bardziej przestrzegali wprowadzonych restrykcji. To potwierdzałoby też pana słowa - z jednej strony, baliśmy się innych ludzi; z drugiej - mieliśmy poczucie, że nikt nam nie pomoże i musimy sami o siebie zadbać, więc siedzieliśmy karnie w domach.
Nie sądzę. Pod względem wartości rodzina cały czas pozostanie dla Polaków dominującą wartością. Pokazują to badania zrobione już w trakcie pandemii. Wskazywały one, że rodzina była głównym punktem oparcia w tym trudnym czasie. Bardzo baliśmy się również o naszych bliskich. Według niektórych badań, bardziej niż o własne zdrowie lękaliśmy się tego, że zachorują członkowie naszych rodzin.
Zresztą gdy mówimy o rodzinie, to Polska jest dość specyficznym przykładem. Pamiętam też inne badania, z których wynikało, że Polacy na tle innych nacji jako jedyni uważają rodzinę, a nie lekarzy czy naukowców, za źródło wiarygodnej wiedzy na temat zdrowia. To pokazuje, że w kontekście poważnego zagrożenia zdrowia i życia właśnie rodzina, a nie profesjonaliści czy eksperci, staje się dla nas kluczowym punktem odniesienia. Ponownie pokazuje to też, że Polacy nie ufają tzw. systemom eksperckim, tylko polegają na bardziej tradycyjnych źródłach informacji, które nie zawsze muszą być prawidłowe.
W oczywisty sposób na myśl przychodzą tutaj seniorzy. Stanowią grupę, która już na starcie była wykluczona, nawet jeszcze przed pandemią - czy to z powodów społecznych (często mieszkają sami), czy ekonomicznych (mają bardzo niskie emerytury). W pandemii doszła do tego kwestia zdrowotna, bo to oni są najmocniej narażeni na utratę życia z powodu koronawirusa.
Inną dość oczywistą grupą są przedstawiciele zawodów, związanych z sektorem usług, bo pracują więcej, są bardziej przemęczeni, odczuwają większą presję, praca wchodzi mocno w ich życie prywatne. Mniej oczywistą grupą, o której znacznie rzadziej mówi się w tym kontekście, są dzieci, młodzież i młodzi dorośli w wieku 18-24 lata. Ostatnio rozgorzała gorąca dyskusja, dotycząca preferencji politycznych polskiej młodzieży i tego, że młodzi zwrócili się nieco bardziej ku lewej stronie sceny politycznej.
To na pewno, ale także efekt pandemii. O tym się nie mówi, ale przecież grupą, która cierpi najmocniej w wyniku zamknięcia branż gastronomicznej, hotelarskiej czy turystycznej są właśnie młodzi z grupy 18-24 lata. To oni tam pracowali albo dorabiali, będąc zatrudnionym na "śmieciówkach", które w żaden sposób nie zabezpieczały ich przed obecną sytuacją. Status materialny młodych Polaków w trakcie pandemii dramatycznie się pogorszył. To powoduje zmianę ich preferencji politycznych i skierowanie się w stronę tych partii politycznych, które odpowiadają na te problemy.
Dodałbym do tego, że właśnie ze względu na wywrócenie do góry nogami ich stylu życia - polegającego na spotkaniach ze znajomymi i dużej liczbie różnych aktywności - młodzi tak mocno zaangażowali się w antyrządowe protesty po zaostrzeniu prawa aborcyjnego.
Zbiegły się tutaj dwie rzeczy. Po pierwsze, decyzja rządzących o zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Po drugie, fakt, że młodzi Polacy, którzy siedzieli pozamykani w domach i nie mogli spotkać się nawet ze swoimi znajomymi, nagle znaleźli okazję, żeby nie tylko zamanifestować swój sprzeciw - to też jest tutaj bardzo ważne - ale również spotkać się ze swoimi przyjaciółmi czy kolegami w przestrzeni publicznej.
Byłbym tutaj bardzo ostrożny. Tych "pokoleń" po 1989 roku było już kilka – weźmy chociażby pokolenie JPII czy pokolenie emigrantów wyjeżdżających do Anglii. Tyle że żadne z nich nigdy nie stało się prawdziwym pokoleniem w znaczeniu socjologicznym. Teraz może być podobnie.
Ponieważ żyjemy w świecie, w którym wydarzenia zmieniają się bardzo szybko, a my jesteśmy nieustannie zalewani strumieniem informacji. W związku z tym, bardzo trudno utrwalić i zobiektywizować pewne doświadczenia zbiorowe. Nie wiem, czy po zakończeniu pandemii utrzyma ona status wydarzenia przełomowego, do którego dzisiejsze pokolenie młodych ludzi będzie wracać jako do punktu odniesienia. Wszystko zależy od tego, jak pandemia zostanie "ograna" w pamięci zbiorowej.
Gdybym miał doszukiwać się elementu sytuacji pandemicznej, który wytworzy solidarność w jakiejś części młodego pokolenia, byłyby to problemy ekonomiczne. Zwłaszcza, że w nadchodzących miesiącach interes ekonomiczny przemówi do nas mocniej niż dotychczas i podejrzewam, że młode pokolenie zostanie tą sytuacją dotknięte najbardziej - utratą pracy, zubożeniem, zawężeniem perspektyw życiowych i zawodowych. To może być dla nich impuls do działania, także impuls polityczny do poparcia jednej czy drugiej partii, która zaproponuje rozwiązanie przynajmniej części ich problemów.
To jedna z kluczowych kwestii w odbudowywaniu postpandemicznej rzeczywistości. Jednak na to pytanie odpowie dopiero przyszłość. Jako obywatele na pewno wyjdziemy z tej pandemii z nadszarpniętym wizerunkiem państwa. Państwo zawiodło obywateli i pozostaje pytanie, jaką cenę za to zapłaci.
Ocena realnych działań państwa w walce z epidemią może być ambiwalentna. W skali akademickiej za początkową fazę walki z pandemią, wiosną ubiegłego roku, można by wystawić czwórkę. Czyli całkiem nieźle. Jednak już jesień okazała się, z różnych powodów, totalną katastrofą rządu. Teraz znów program szczepień, przynajmniej w mojej ocenie, idzie sprawnie. Natomiast wciąż są pewne elementy, na przykład komunikacji rządu z obywatelami czy zaufania Polaków do poszczególnych instytucji publicznych, które pokazały, że na to państwo liczyć nie możemy.
Chociażby temat fałszywych informacji, dotyczących pandemii. W naszym badaniu postaw i poglądów Polaków na temat pandemii zapytaliśmy ich m.in. o to, czy zetknęli się z fałszywymi informacjami na jej temat, a jeśli tak, to skąd takie informacje pochodziły. Poza odpowiedziami, które można było przewidzieć, szokujący był wysoki procent wskazań na rząd. Polacy uważają, że nie mogą ufać komunikatom rządu na temat sytuacji epidemicznej. Wiele z tych komunikatów stawiają na równi z klasycznymi fake newsami. To upadek wiarygodności państwa. Nasze badanie pokazało też, jak negatywnie jesteśmy nastawieni do przedstawianych przez rząd statystyk, dotyczących epidemii. Albo oceniamy je jako sfałszowane, albo, jeśli już uznajemy je za prawdziwe, uważamy, że państwo kompletnie nie radzi sobie ze zliczaniem i pilnowaniem liczby zakażeń czy zgonów.
W tym kontekście bardzo ciekawe jest to, że Polacy jako społeczeństwo nie "sklejają" sobie różnych instytucji publicznych, za działanie których ewidentnie odpowiada państwo (np. instytucji ochrony zdrowia czy edukacji), z polityką i rządem. Pandemia koronawirusa może to zmienić, może sprawić, że zaczniemy się wreszcie domagać znacznie lepszych usług i polityk publicznych.
Bo Polacy zobaczyli, co w praktyce oznacza powtarzany od lat slogan o państwie z kartonu. Dotąd ogrywali go dziennikarze, intelektualiści czy politycy, ale podczas pandemii zobaczyliśmy na własne oczy, jak słaba Polska jest jako państwo. To nas przeraziło, bo ta słabość bezpośrednio odbijała się na zdrowiu, życiu i dobytku nas oraz naszych bliskich.
Tyle że normalnie sytuacje kryzysowe trwają maksymalnie po kilka tygodni, więc nawet jeśli coś totalnie zawiedzie, to negatywny obraz danej instytucji czy państwa nie ma szansy utrwalić się w świadomości społecznej. Pandemia trwa już rok, a potrwa jeszcze dłużej. W momencie, gdy przez rok widzimy, że coś jest nie tak ze szkołami, Sanepidem, szpitalami, ratownictwem medycznym, to wielu Polaków zyskuje przekonanie, że nasze państwo nie działa, że trzeba je natychmiast zmienić, naprawić. Tu już nie ma miejsca na wyrozumiałość i zamiatanie tematu pod dywan.
Wszystko zależy od tego, jak i kiedy skończy się pandemia. Jeżeli skończy się szybciej niż później, to nie, nie zgodziłbym się z tą tezą. Powiedziałbym nawet, że będzie gorzej, niż było, tzn. będzie efekt odbicia. Przykładowo skoro przez rok nie mogliśmy chodzić do kawiarni i restauracji, to teraz będziemy chodzić non-stop. Nie łudźmy się, pozostaliśmy społeczeństwem konsumpcjonistów. Świadczą o tym gigantyczne kolejki w galeriach handlowych, sukces e-handlu czy tłumy na Krupówkach i w restauracjach łamiących rządowe obostrzenia.
Natomiast w dalszej perspektywie, jeżeli pandemia miałaby trwać dłużej, a jednocześnie następowałyby zmiany, związane z przystosowaniem do kryzysu klimatycznego, to być może coś się tutaj zmieni. Inna sprawa, że nasz styl życia w kontekście kryzysu klimatycznego po prostu musi się zmienić - w kontekście tego, co jemy, ile kupujemy, jak często i jak daleko jeździmy. Tutaj dobrym przykładem są turystyka i podróże po świecie, bo pandemia koronawirusa okazała się ćwiczeniem z samoograniczania się. Jeśli pandemia zostanie z nami na dłużej, to być może nauczy nas to pożytecznego ograniczania naszych podróży międzynarodowych.
Trzeba też powiedzieć, że pandemia dokonała poważnej erozji sfery publicznej. Gdy uczestniczymy w kulturze, spotkaniach towarzyskich czy generalnie życiu obywatelskim, to te praktyki wymagają spotykania się w przestrzeniach publicznych - kawiarniach, restauracjach, kinach, teatrach, operach etc. W ostatnim roku to wszystko w dużej mierze przepadło - albo musieliśmy z tego zrezygnować, albo w całości przenieść naszą aktywność do internetu. Tymczasem te aktywności są ważnym składnikiem naszych nowoczesnych, demokratycznych społeczeństw. Pandemia strasznie zubożyła to, w jaki sposób uczestniczymy w kulturze. Nie uczestniczymy już w niej bezpośrednio. Nasze uczestnictwo polega dzisiaj na siedzeniu na kanapie i oglądaniu Netflixa. To poważne zagrożenie. Nasza sfera publiczna po pandemii będzie znacznie bardziej poharatana niż przed nią.
To bardzo romantyczna wizja pandemii. Rzeczywistość wygląda inaczej - komfort przystopowania i refleksji przynależy w tych okolicznościach bardzo wąskiej grupie ludzi. To luksus. Dlatego myślę, że będzie zgoła odwrotnie - mamy coraz więcej pracy, coraz więcej obowiązków, coraz większą presję, więc tu nie ma czasu na refleksję. Po pandemii jeszcze przyspieszymy, będziemy pędzić jeszcze bardziej, żeby nadrobić stracony czas i dystans. Nawet, jeśli sami nie będziemy tego chcieli.
Nie byłbym w tej kwestii optymistą. Pamięta pan nadmiarową liczbę zgonów, o której dowiedzieliśmy się pod koniec ubiegłego roku? To jest odpowiedź na pana pytanie.
Dowiedzieliśmy się, że w ubiegłym roku w Polsce zmarło najwięcej ludzi od czasu drugiej wojny światowej. To było najbardziej śmiercionośne dwanaście miesięcy od 1945 roku, a informacja o tym nie wywołała żadnej reakcji społecznej. Wyparliśmy to ze świadomości, zupełnie się nie przejęliśmy. Odpowiadając na pana pytanie: ani nie docenimy, ani nie przestraszymy się śmierci. My ją lekceważymy. Podobnie różnego rodzaju zagrożenia.
Nawiązując do "Prześnionej rewolucji" Andrzeja Ledera można powiedzieć, że mieliśmy do czynienia z niezwykle radykalnym wydarzeniem, które przeorało naszą wspólnotę, ale to wydarzenie nie uzyskało dyskursywnej formy, nie przepracowaliśmy go, nawet na nie nie zareagowaliśmy.
Pandemia koronawirusa pozostawi w nas nieprzepracowaną traumę, która prędzej czy później da o sobie znać - tak jak Leder pisze w swojej książce. Kolektywne przepracowanie poniesionej straty może być kolejnym problemem po pandemii.
Zazwyczaj takie rzeczy przepracowuje się różnymi rytuałami i praktykami wspólnotowymi - dyskursem, opowieściami, historiami, kulturą. Zobaczymy. Gwarancji nie ma. Przecież "Hiszpanka" została zapomniana i tamta trauma nigdy, z różnych powodów, nie została w sposób dyskursywny przepracowana.
Nie, to nie ten moment. Teraz chcemy, żeby to pandemiczne piekło wreszcie się skończyło i żebyśmy mogli wrócić do dawnego życia. Nie w głowie nam zastanawianie się nad tym, co nas dotknęło. Możliwe, że na refleksję przyjdzie czas, gdy sytuacja się unormuje. Tylko pytanie, czy po czymś takim w ogóle można mówić o jakiejś normalności. Do pewnych rzeczy już po prostu nie wrócimy.
* Michał Wróblewski - doktor habilitowany, profesor uczelniany zatrudniony w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu; interesuje się studiami nad nauką i technologią oraz socjologią medycyny, zdrowia i choroby; obecnie prowadzi badania nad społeczną percepcją chorób zakaźnych i kontrowersjami wokół zanieczyszczenia powietrza; autor (razem z dr. hab. Łukaszem Afeltowiczem) książki "Socjologia epidemii. Wyłaniające się choroby zakaźne w perspektywie nauk społecznych", która ukaże się w tym roku nakładem Wydawnictwa Naukowego UMK.