- We wtorek 13 października wydano postanowienie o wszczęciu śledztwa w sprawie śmierci pacjenta w karetce - powiedział rzecznik Prokuratury Okręgowej w Opolu Stanisław Bar w rozmowie z Radiem Opole. Wyjaśnieniem sprawy zajmie się również lokalny oddział NFZ.
- Narodowy Fundusz Zdrowia niezwłocznie wezwał świadczeniodawców do złożenia stosownych wyjaśnień. W poniedziałek w tej kwestii zostały podjęte czynności kontrolne. W tej chwili zbieramy materiał dowodowy, dopiero po zakończeniu całości postępowania kontrolnego będziemy mogli opowiedzieć o szczegółach sprawy. Terenowy wydział kontroli nie może ujawniać źródeł, z których będzie przeprowadzał postępowanie, u jakich świadczeniodawców i w jaki sposób, natomiast na pewno mogę powiedzieć, że w kręgu zainteresowania NFZ jest szpital w Prudniku i szpital w Nysie - dodała z kolei rzeczniczka opolskiego oddziału NFZ Barbara Pawlos.
Pod koniec ubiegłego tygodnia do szpitala w Nysie przyjechała karetka z zakażonym koronawirusem 61-letnim pacjentem. Wcześniej mężczyzna był diagnozowany w Prudnickim Centrum Medycznym. Gdy jego stan się pogorszył, lekarze zdecydowali o konieczności skierowania go na oddział intensywnej terapii. Mieszkaniec Krzyżkowic został przetransportowany karetką na SOR w Nysie. 61-latek nie miał przeprowadzonego testu, ale ze względu na objawy był traktowany jako "pacjent covidowy" (jeszcze przed zgonem wynik okazał się pozytywny).
Po przyjeździe na miejsce okazało się, że przyjęcia na SOR w Nysie są zawieszone z powodu dezynfekcji pomieszczeń po innych zakażonych pacjentach. Po godzinie oczekiwania stan pacjenta pogorszył się. Przez cały czas mężczyzna musiał być podłączony do respiratora, jednak w pewnym momencie doszło do zatrzymania krążenia. Mimo reanimacji nie udało się przywrócić jego funkcji życiowych.
Dyrektor szpitala w Nysie Norbert Krajczy w rozmowie z "Wyborczą" przyznał, że karetka nie powinna "w ciemno" jechać z Prudnika na SOR w Nysie. - To jest takie minimum, że gdy zespół jedzie, nawet na oddział intensywnej terapii, to oczywiście pyta, czy jest możliwość, czy jest miejsce i podaje dane pacjenta. Tego w tym przypadku nie było. Dopiero przed podjazdem, czy właściwie już przed SOR, lekarz, który miał dyżur, dowiedział się, że jest taka sytuacja i przekazał zespołowi karetki, że należy jakiś czas odczekać, bo doszło do fumigacji (odkażania) i za jakiś czas będą przyjmowani kolejni pacjenci - wyjaśniał dr Krajczy.