Epidemia powoli odsłania największą lukę w ochronie zdrowia. "Jesteśmy w ogonie Europy"

- Nie mamy wątpliwości, że taka koordynacja jest potrzebna, ale nasuwa się pytanie: "Z jakiego poziomu?". Obawiam się, że efektem będzie tu przeniesienie ciężaru jednak na poszczególne placówki POZ-u i lekarzy ze szpitali - powiedział w rozmowie z Gazeta.pl dr Michał Sutkowski, pytany o ministerialne plany wprowadzenia 16 szpitali koordynacyjnych. Prezes Warszawskich Lekarzy Rodzinnych i rzecznik Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce ocenił też, że jeśli wskaźniki utrzymają się na obecnym poziomie lub jeszcze wzrosną, system ochrony zdrowia może stracić wydolność w ciągu dwóch, trzech tygodni. Głównie z powodu niedoborów wykwalifikowanego personelu.

W środę Ministerstwo Zdrowia zaraportowało o 3003 nowych przypadkach zakażenia koronawirusem. To najwyższy dobowy wzrost liczby zakażonych od początku epidemii w Polsce. Od kilku dni dobowe wskaźniki zachorowań oscylują wokół 2-3 tys.

Resort poinformował też o śmierci 75 pacjentów. Osiem osób, wśród nich 40-latka z Łańcuta oraz 50-letni mężczyzna z Mielca, zmarło wyłącznie z powodu COVID-19. W przypadku kolejnych 67 ofiar do śmierci doprowadziło współistnienie COVID-19 z innymi chorobami.

Zobacz wideo Sośnierz: Trzeba powołać pełnomocnika rządu do walki z epidemią

Koronawrus. Rośnie liczba zajętych łóżek "covidowych". Resort zdrowia zapowiedział utworzenie 16 szpitali koordynacyjnych

Od marca wirusem SARS-CoV-2 zakaziło się ponad 107 tys. osób. Zmarło 2 792 pacjentów. W porównaniu z wtorkiem liczba zajętych łóżek "covidowych" zwiększyła się o 281 - do 4 tys. W użyciu są też 283 respiratory - o 20 więcej niż poprzedniej doby. Przedstawiciele rządu już kilkukrotnie zapewniali, że szpitale w całym kraju dysponują około 9 tys. miejsc i ten zasób ma zostać wkrótce powiększony.

Minister Zdrowia Adam Niedzielski zapowiedział w tym tygodniu, że na dniach do systemu walki z epidemią koronawirusa włączonych zostanie 16 szpitali koordynacyjnych (po jednym w każdym województwie), utworzonych na bazie szpitali specjalistycznych. Placówki te, poza leczeniem zakażonych, wezmą na siebie ciężar koordynowania ruchu pacjentów w regionie. Będą więc zarządzać ruchem karetek czy informować lekarzy Podstawowej Opieki Zdrowotnej, gdzie mogą wysyłać pacjentów zakażonych koronawirusem, którzy wymagają hospitalizacji.

Lista tych placówek ma być zaprezentowana w czwartek 8 października przez ministra zdrowia. Na razie nie wiadomo, które szpitale będą realizować wspomniane zadanie - jest to przedmiotem rozmów z wojewodami.

- Nie może dochodzić do sytuacji, że pacjent jest w karetce i dopiero szuka się placówki, gdzie może być skierowany. Zanim pacjent wsiądzie do karetki musi zapadać decyzja, gdzie ten pacjent będzie przewieziony. Koordynacja na poziomie województw ma sprawić, że takich sytuacji już więcej nie będzie - powiedział w trakcie środowej konferencji rzecznik resortu zdrowia Wojciech Andrusiewicz. 

Krytycznie o planach Ministerstwa Zdrowia wypowiedział się prof. Andrzej Matyja, szef Naczelnej Rady Lekarskiej. - Wygląda to jak zrzucanie odpowiedzialności z urzędów wojewódzkich, które powinny koordynować ruch chorych, a ich pracownicy mają teraz największą wiedzę o tym, co dzieje się w konkretnym regionie (...). Nie może to być szpital, który nie ma mocy sprawczej takiej, jaką ma wojewoda. I w ostateczności to szpital koordynujący będzie zmuszony do przyjęcia tych pacjentów - ocenił lekarz w RMF FM.

>>> Koronawirus. Ekspert komentuje decyzje ws. szpitali koordynacyjnych: Nie do zrealizowania

Dr Michał Sutkowski: Jeśli liczba zakażeń się utrzyma, system straci wydolność w ciągu dwóch, trzech tygodni

O to, czy utworzenie szpitali koordynacyjnych rzeczywiście wspomoże system ochrony zdrowia w walce z epidemią zapytaliśmy dr. Michała Sutkowskiego, prezesa Warszawskich Lekarzy Rodzinnych i rzecznika Kolegium Lekarzy Rodzinnych w Polsce. W rozmowie z Gazeta.pl, lekarz podkreślił, że przy tak dużych wzrostach zachorowań, warto byłoby wykorzystać inne, dobrze już znane rozwiązanie, czyli izolatoria dla pacjentów chorych na COVID-19.

Michał Litorowicz, Gazeta.pl: Wśród pacjentów, którzy zmarli z powodu COVID-19, jest coraz więcej osób, które nie cierpiały na inne, przewlekłe choroby. Nie są to też już wyłącznie seniorzy. Czy nie powinniśmy już zapomnieć o narracji mówiącej o tym, że COVID-19 jest śmiertelny jedynie dla seniorów i obłożnie chorych?

Dr Michał Sutkowski, rzecznik KLRwP: Dawno już taka narracja powinna się skończyć. Ona oczywiście wciąż jeszcze panuje wśród ludzi, ale czym prędzej powinnyśmy włożyć ją między bajki. Ogólnie umiera 15 proc. osób młodych, bez chorób współistniejących, natomiast w Polsce jest to mniej więcej 12 proc.

Czym można wytłumaczyć tak znaczne przyrosty zakażonych?

Te dane nie dziwią nas z kilku powodów. Po pierwsze, liczba interakcji społecznych jest znacznie większa. Składają się na to m.in.: odmrożenie szkół oraz powroty do stacjonarnej pracy i z wrześniowych wakacji. Po drugie, badamy w większości pacjentów objawowych, a więc siłą rzeczy odsetek osób z dodatnim wynikiem w stosunku do wszystkich testowanych jest większy. Po trzecie, lekarze rodzinni od kilku tygodni zlecają testy, co zwiększa wykrywalność. Testujemy z dużą dokładnością, bo wstępne szacunki wskazują, że wynosi ona ok. 30 proc.

Jak wielu pacjentów zgłasza się do lekarzy rodzinnych z podejrzeniem COVID-19?

Nie obserwujemy jeszcze jakiegoś spektakularnego wzrostu. Jednak bez wątpienia pojawiają się już osoby z objawami chorób górnych i dolnych dróg oddechowych. Pacjenci więc do nas dzwonią, choć niestety nie wszyscy - powiedziałbym, że celowo. Pewnie jest tak, że część z nich się boi, ale apelujemy, by nie obawiać się kontaktu z lekarzem rodzinnym. Czy to telefonicznego, czy później w trakcie normalnej wizyty w gabinecie.

Czego więc obawia się część pacjentów?

Niektórzy odczuwają lęk przed konsekwencjami rozpoznania COVID-19. Podkreślam z całą mocą, że lepiej wiedzieć o chorobie, mimo tego, co twierdzą niektórzy. Poza tym, lekarz rodzinny nie ma obowiązku wysyłać chorego do szpitala, jeśli jest on skąpoobjawowy. Taki pacjent nawet powinien pozostać pod opieką lekarza rodzinnego. Ale oczywiście, w razie pogorszenia stanu zdrowia, bezwzględnie musi mieć on możliwość szybkiej hospitalizacji.

Czy lekarze POZ zaobserwowali już początki sezonu grypowego?

Obserwujemy raczej coś w rodzaju paragrypy połączonej z COVID-19. Trudna sytuacja może wystąpić, gdy w okolicach grudnia ta paragrypa zacznie zachodzić na tę "standardową" i COVID-19.

W czwartek mamy poznać listę 16 szpitali koordynacyjnych, które mają koordynować ruch pacjentów z COVID-19. Jak lekarze rodzinni, którzy już teraz decydują o izolacji lub hospitalizacji pacjentów, zapatrują się na tę zmianę?

Uważam, że najlepszym pomysłem - zresztą wyrażanym przez prof. Matyję podczas naszego spotkania z ministrem zdrowia - byłaby koordynacja na poziomie lekarza wojewódzkiego, odpowiedzialnego za walkę z epidemią koronawirusa. Takich 16 fachowców wymieniałoby między sobą informacje i miałoby odpowiednie narzędzia, tak by nie dochodziło do sytuacji z krążącymi po Polsce karetkami. Mieliby też taką władzę, by w niektórych przypadkach podjąć decyzję wbrew dyrektorowi jakiegoś szpitala. Decydowaliby też o dystrybucji respiratorów czy zwiększeniu liczby łóżek. Na poziomie wojewódzkim taka funkcja byłaby potrzebna, bo wojewoda przecież nie zawsze jest lekarzem i nie może zajmować się wszystkim. Mówimy oczywiście o modelu idealnym, bo takich wojewódzkich lekarzy "covidowych" nie ma.

Wracając do planów ministerstwa - nie mamy wątpliwości, że taka koordynacja jest potrzebna, ale nasuwa się pytanie: "Z jakiego poziomu?". Obawiam się, że efektem będzie tu przeniesienie ciężaru jednak na poszczególne placówki POZ-u i lekarzy ze szpitali. Diabeł tkwi w szczegółach, ale już teraz warto pomyśleć, by ten system był przejrzysty zarówno dla pacjentów, jak i dla personelu. Kompetencje powinny zostać precyzyjnie oznaczone, tak, żebyśmy się w tym wszystkim nie mylili. Nie wiemy jeszcze, jak dokładnie ma to wyglądać i czy np. lekarz ze szpitala ma dzwonić do lekarza POZ-u i mówić: "Proszę do mnie nie kierować pacjenta, nie mam miejsc", czy będzie to kompetencja szpitala koordynacyjnego. A przecież informacja o liczbie miejsc mogłaby się znaleźć w Internecie, na przeznaczonym dla służby zdrowia portalu. Ale skoro nie powstał on w maju czy lipcu, to nie jestem przekonany, że powstanie akurat w październiku.

Poza tym lekarze POZ mają ogromne problemy z dodzwonieniem się do szpitali zakaźnych. Czasami graniczy to z cudem. Mówi się, że to do lekarzy rodzinnych nie można się dodzwonić, tylko trzeba stukać gałęzią w parapet, jak w Tarnobrzegu. Chcę to jednak zdementować - kontrola NFZ-u wykazała, że spośród dziewięciu tysięcy przebadanych placówek POZ, tylko 56 było zamkniętych, a problem z dodzwonieniem się dotyczył 200-300. I to dlatego, że po prostu linia była zajęta, bo lekarze udzielali teleporad. Przypadek Tarnobrzega jest oczywiście drastyczny i powinien zostać napiętnowany. Czarne owce są zwykle najbardziej widoczne w stadzie.

>>> Tarnobrzeg. Chcesz otrzymać skierowanie do specjalisty? Musisz uderzyć kijem w parapet przychodni

W jakich obszarach polski system ochrony zdrowia niedomaga najbardziej, zwłaszcza w kontekście nasilającej epidemii? Gdzie są jego największe luki?

Najsłabszym punktem polskiego systemu ochrony zdrowia są niedobory personelu, o czym alarmujemy od lat. Brakuje lekarzy, pielęgniarek i ratowników. Można ze sporą dawką goryczy powiedzieć, że są w Londynie. Nie jest to przytyk obecnego rządu, ale do wszystkich rządów po 1989 r. Nikt bowiem nie zadbał o to, by było inaczej. Być może coś się w tej kwestii ruszy, ale wciąż są to działania niewspółmierne do potrzeb.

Przy obecnych wzrostach zachorowań być może rzeczywiście nie wystarczy łóżek. Jednak jeśli nawet będzie ich jakiś zapas, to przy dużym obłożeniu pacjentami na pewno nie wystarczy personelu. Według danych z 2017 r. lekarzy chorób zakaźnych mamy w kraju 1118, jednak pracujących w zawodzie jest już 700. Lekarzy rodzinnych sprawujących pełną opiekę mamy 24 tys. To są bardzo małe liczby, ogon Europy. Nie wiem, czy Bułgaria jest przed czy za nami, ale jesteśmy pod tym względem właśnie na przedostatnim lub ostatnim miejscu. 

Czy system ochrony zdrowia może się przez to załamać lub znacząco stracić wydolność? Jeśli tak, choć nikt tego nie chce, to należałoby spytać, jak szybko?

Oblicza się, że 2/3 zakażeń jest wynikiem naszego zachowania. Wszystko więc w naszych rękach. Jeśli zakażeń będzie tysiąc, to system pozostanie wydolny, bo dużo osób zdrowieje. Natomiast jeżeli wartości utrzymają się na poziomie trzech tysięcy - choć moim zdaniem mogą, choć nie muszą, dojść do pięciu czy siedmiu tysięcy - to z powodu braku personelu i łóżek w ciągu dwóch, trzech tygodni system się zawali. Czy mówiąc nieco łagodniej - będzie potężnie kulał.

Co jeszcze, poza niedoborami personelu i nie zawsze harmonijną koordynacją, jest palącym problemem i należałoby go naprawić tu i teraz? 

Pacjenci powinni mieć też szerszy dostęp do izolatoriów, które w Polsce nie są zbyt intensywnie wykorzystywane, a często stoją puste. A to właśnie one stanowią pośrednią część systemu "covidowego" - pacjent może zostać umieszczony właśnie tam, a niekoniecznie w szpitalu. Korzystanie z tego narzędzia mogłoby uchronić szpitale przed przeciążeniem, o czym mówiliśmy podczas spotkania z ministrem zdrowia. Oczywiście, pod respiratorami pozostałaby ta sama liczba chorych, ale łóżek szpitalnych dla pacjentów, którzy przechodzą chorobę nieco łagodniej i nie potrzebują respiratorów, byłoby więcej.

Więcej o: