Zarazę złapałam na wakacjach. A właściwie - złapała ją któraś z nas - bo krótki urlop spędzałam z przyjaciółką, która zachorowała pierwsza, kilka dni po powrocie. Zwykle na wakacje jeżdżę za granicę, uwielbiam eksplorować, ale w tym roku - o ironio - postanowiłam nie dokładać się do migracji wirusa i w trosce o bezpieczeństwo swoje i innych zostałam w kraju.
Nie mam pojęcia, gdzie złapałyśmy wirusa - jeździłyśmy wynajętym samochodem, unikałyśmy zgromadzeń, a seans w kinie przesiedziałyśmy w maseczkach. Nie przypominam sobie jednego wydarzenia czy osoby, którą mogłabym wskazać jako źródło zakażenia. Ale jak to na wakacjach - zwiedzałyśmy, jadałyśmy w knajpach, trochę plażowałyśmy, płynęłyśmy promem, a trasę północ-południe przejechałyśmy w PKP. Nie lekceważyłyśmy zagrożenia - stale miałyśmy ze sobą maseczki, dezynfekowałyśmy nawet szyjki butelek piwa. Ale coś poszło nie tak.
Załatwianie zaczyna się już na starcie. Przyjaciółka miała szczęście być w większym mieście, więc gdy źle się poczuła - musiała "jedynie" pojechać do szpitala zakaźnego i odczekać w kilkugodzinnej kolejce, żeby zostać przetestowaną. Ja miałam mniej szczęścia - wieść o jej "plusie" zaskoczyła mnie w rodzinnym domku w górach, półtorej godziny od najbliższego szpitala zakaźnego. Nieco po omacku ustaliłam strategię działania z rodziną, którą pechowo odwiedziłam po drodze. Brat zawiózł mnie do najbliższego punktu drive-through, a potem z powrotem do górskiej chatki. Wynik pozytywny przyszedł po dobie z kawałkiem.
Już od poprzedniego dnia samotnie oczekiwałam na telefon ze strony właściwego sanepidu - przyjaciółka podała mnie jako kontakt w wywiadzie, "jej" sanepid zadzwonił, a potem miał mnie przekazać lokalnej jednostce. Wieść "o mnie" miała też trafić do właściwego sanepidu z laboratorium, w którym robiłam prywatnie test.
Gdy następnego dnia po wyniku nikt nie dzwonił, sama zaczęłam wydzwaniać - po drugiej stronie cisza. Finalnie moja rodzina, zgłaszając się u swojego (trzeciego w tej historii) sanepidu, wspomniała o mnie i dopiero ów sanepid ze średniej wielkości miasta popchnął ten właściwy. Całość zajęła dwie doby. Następnego dnia zajrzeli do mnie policjanci, więc poczułam ulgę - moja izolacja jest oficjalna.
Przyjaciółka po początkowym wywiadzie straciła kontakt ze swoim sanepidem - nikt nie zainteresował się tym, gdzie jest i jak się czuje przez pierwsze dwa tygodnie. Znajoma z tego samego dużego miasta, z którą się widziałam i którą podałam jako kontakt w dwóch lub trzech wywiadach, nigdy nie doczekała się telefonu od sanepidu (zrobiła test na własną rękę).
Na szczęście ani ja, ani przyjaciółka nie zaraziłyśmy nikogo bliskiego. Ale praktycznie każda z tych osób musiała wykazać inicjatywę, żeby sprawdzić, czy jest zdrowa, mimo że uczciwie opowiadałyśmy, z kim miałyśmy kontakt. W rozmowach z sanepidami (w moim przypadku były to trzy różne jednostki) zaskoczyło mnie, o jak różne rzeczy pytano - nie zgadzało się nawet to, jak daleko "wstecz" miałyśmy "odpamiętać", z kim się widziałyśmy - co sanepid, to inne widełki czasowe.
Co straszno-śmieszne, osoby, z którymi rozmawiałam, były zainteresowane wyłącznie potencjalnymi zakażeniami ze swojego regionu. Na przykład, gdy chciałam uzupełnić trasę wakacji o jeden punkt (przyjaciółka raportowała ją wcześniej, ale coś sobie przypomniałyśmy), pani odesłała mnie do sanepidu przyjaciółki (tego samego, z którym nie było kontaktu po wstępnym wywiadzie). Szczerze mówiąc, wątpię, by jakikolwiek tracking miał miejsce.
Po początkowych stresach, ale i sukcesie to jest wpisaniu w rejestr chorych zaczął się etap intensywnego załatwiania - nie wyliczę już wszystkich osób (w tym rzeszy policjantów, czy ministerstwa cyfryzacji), które wydzwaniały czasem z prywatnych numerów, by pytać o moje kontakty, wynik testu czy miejsce izolacji. Telefon miałam i mam stale w pogotowiu, nie wyłączam dźwięku, odbieram od razu i odpowiadam na pytania już nieco machinalnie.
Osoby, z którymi rozmawiałam, były uprzejme, ale w jakim stopniu te wszystkie rozmowy były przepisowe - nie mam pojęcia (o RODO nie usłyszałam ani razu). Niestety, przy jednej sprawie, w której to ja potrzebowałam czegoś od systemu - zwolnienia z pracy - nie napotkałam podobnej gorliwości.
Najpierw oficjalna infolinia rządowa odesłała mnie do mojego lekarza - pechowo był weekend. W poniedziałek moja rejonowa przychodnia (z dużego miasta) stwierdziła, że nie wystawia zwolnień dla pacjentów COVID-owych, pani doktor była w tym zakresie nieugięta. Sanepid zaś nie potrafił mi pomóc - doradzali kontakt z lekarzem, bo oni żadnego zaświadczenia przed końcem kwarantanny nie wystawiają. Ostatnia instancja - księgowa z dużej firmy - nie miała wiedzy, jak mi pomóc: gdybym była na kwarantannie po powrocie z zagranicy, wystarczyłoby moje oświadczenie (miała odpowiednie druki), ale skoro faktycznie mam koronawirusa, to nie może być tak prosto. Finalnie pomogła lokalna przychodnia - tutejszy lekarz nie miał problemu z wystawieniem zwolnienia.
Po dwóch tygodniach dostałam trochę zaskakujący telefon od sanepidu i inna pani wyjaśniła mi, że niepotrzebnie się fatygowałam z załatwianiem L4, bo wystarczyłoby moje oświadczenie i doniesione po zakończeniu kwarantanny potwierdzenie jej odbycia.
Objawy tej choroby to wachlarz różnych dolegliwości, o zróżnicowanym natężeniu. Wcale nie musi pojawić się gorączka i kaszel. Ja przez tydzień byłam osłabiona; najpierw grypowo rozbolały mnie mięśnie i miałam delikatnie podniesioną temperaturę. Złapałam też srogi katar i pewnie dlatego utrata węchu nie zaalarmowała mnie od razu. Teraz węch wrócił mi w 80 proc.
Od ponad tygodnia czuję się już całkowicie normalnie. Przyjaciółka z zupełnie innymi objawami (w tym utratą smaku, temperaturą i kaszlem) również łagodnie przeszła infekcję i od dłuższego czasu czuje się dobrze. O ile w większości chorób (lub krajów) oznaczałoby to koniec przykrej przygody, o tyle w Polsce AD 2020 bycie ozdrowieńcem to jak się okazało powód frustracji, bo wypisanie się z ‘listy chorych’ to jeszcze większy sukces, niż trafienie na nią. A przecież już trafić na nią nie było łatwo!
Po prawie dwóch tygodniach od pierwszego testu przyszła pora na powtórkę – karetka wymazowa przyjechała w miarę wcześnie, pani w "kosmicznym" kombinezonie była miła i kolejnego dnia przyszedł wyczekiwany wynik negatywny. Wspaniale, zaczęłam sprzątać dom i przygotowywać się do grubszej akcji odkażania (które należy sobie załatwiać na własną rękę). Jeszcze tylko test potwierdzający i… już po głosie pani z sanepidu mogłam odgadnąć, że nie wyjdę z izolacji w tym tygodniu. Pani była zmieszana i nie miała pojęcia, co się stało, ale niestety z racji "plusa" muszę zostać w izolacji jeszcze tydzień (licząc od "plusa").
Po pierwszej fali smutku przyszła faza konstruktywnej złości – zaczęłam szperać w anglojęzycznym Internecie, na stronach agencji ochrony zdrowia i w oficjalnych wytycznych innych krajów oraz w serwisach naukowych. Nie jestem lekarką, ale z przyzwyczajenia zaczęłam szukać danych. Badania pokazują, że przy łagodnym przebiegu choroby, po 10 dniach od wystąpienia objawów zarażanie innych jest już mało prawdopodobne. A wiele osób niezagrażających już otoczeniu będzie miało przez jakiś czas jeszcze nieco materiału genetycznego wirusa w sobie (który przecież nie zniknie naraz, na gwizdek) i takie osoby, testowane, będą "dodatnie".
Ja za swój test PCR zapłaciłam 500 zł, a takich testów państwo zafunduje mi (w optymistycznym scenariuszu) przynajmniej cztery. Do tego należy doliczyć obsługę karetek wymazowych, godziny pracy sanepidu, koszty zasiłków itp. I pomnożyć przez kilkadziesiąt tysięcy potwierdzonych zakażeń.
Mam nadzieję w końcu wyjść na wolność i zapomnieć o koronawirusowym koszmarze. Dla mnie będzie przykrym wspomnieniem przebijania się przez kolejne warstwy chaosu i ciągnącej się samotności.
* Imię czytelniczki zostało zmienione.
Miałeś podobne problemy ze skontaktowaniem się ze służbami sanitarnymi podczas epidemii lub masz inną historię związaną z koronawirusem, którą chcesz się podzielić? Napisz do nas na redakcjagazetapl@agora.pl