DR HAB. TOMASZ DZIECIĄTKOWSKI*: Powiedziałbym, że pierwsza fala epidemii nigdy się u nas nie skończyła. Nie było widać żadnego znaczącego i długotrwałego spadku zachorowań. W przypadku drugiej fali, czy też wejścia w sezon jesienno-zimowy, może czekać nas jeszcze mocniejszy wzrost liczby zachorowań.
Dokładnie tak.
Nie jest to nic, z czego należałoby się cieszyć. Nie zaobserwowaliśmy istotnego spadku zachorowań w dłuższym przedziale czasu, więc trudno mówić tu o jakimkolwiek sukcesie.
Bez dwóch zdań ją falsyfikują. Premier Morawiecki mówił wówczas także o tym, że koronawirus jest w odwrocie. Tyle że żadne dane epidemiologiczne ani z terenu Polski, ani Europy, ani świata na to nie wskazują. Jest wręcz przeciwnie.
Liczba ozdrowieńców to absolutnie nie jest jakikolwiek wskaźnik tego, czy epidemia jest w odwrocie, czy nie. Dwa wskaźniki, które pokazują stan epidemii, to dobowa liczba zakażeń oraz współczynnik reproduktywności R0, który pokazuje, ile zdrowych osób jest teoretycznie w stanie zakazić jedna osoba zakażona SARS-CoV-2. Jeśli ten współczynnik wynosi więcej niż 1, to cały czas mamy progresję epidemii.
W zależności od miejsca od 1,07 do 1,21. Cały czas jest to wartość powyżej 1, co oznacza, że epidemia się rozprzestrzenia.
To żadne pocieszenie, bo ludzie z ognisk epidemicznych później zakażają także poza tymi ogniskami, rozprzestrzeniając wirusa na resztę społeczeństwa. Owszem, jedne ogniska wygasają, ale w ich miejsce pojawiają się następne. To efekt m.in. luzowania rygorów sanitarnych. Nie oczekiwałbym tu zmiany na lepsze w najbliższym czasie.
Myślę, że akurat wybory przyczyniły się do tego w mniejszym stopniu, niż mówią chociażby politycy opozycji. Ludzie na wyborach zarówno zachowywali dystans społeczny, jak i nosili maseczki, a w lokalach wyborczych każdy korzystał ze środków do dezynfekcji rąk. "Odbicie" epidemii w ostatnich tygodniach, to przede wszystkim efekt "korona-wesel". Teraz dochodzą do tego również "korona-wakacje", więc widoki nie są dobre.
Moim zdaniem jest to proszenie się o nowe ogniska koronawirusa. Zwłaszcza że w Polsce tak naprawdę część restrykcji, która dotyczy noszenia maseczek czy zachowywania dystansu społecznego, jest martwą literą prawa. Nikt tego nie kontroluje. Co więcej, istnieje furtka prawna, która pozwala niemal każdej osobie bez maseczki albo przyłbicy na twarzy wytłumaczyć się, że jest chora, ma problemy ze zdrowiem albo nosząc ją, zwyczajnie źle się czuje. A to jest nie do zweryfikowania w przypadku kontroli służb mundurowych.
O ile jestem w stanie zrozumieć zniesienie lockdownu całego państwa, bo gospodarka jest dla nas wszystkich rzeczą niebywale istotną, o tyle znakomita część luzowania pozostałych rygorów była wychodzeniem przed orkiestrę. Żaden ze współczynników, które odnotowywano w Polsce, nie wskazywał na to, że radzimy sobie z epidemią na tyle dobrze, żeby tak dalece luzować obostrzenia. Proszę zresztą zwrócić uwagę, jak sytuacja wygląda w innych państwach europejskich. Tam, gdy wzrasta, a przynajmniej nie maleje, liczba zakażeń, to przywracają restrykcje. Co więcej, wprowadzają też ścisłe kontrole przestrzegania tych rygorów. Ci, którzy się wyłamują, są karani dotkliwymi grzywnami. Chociażby za brak maseczki na twarzy - tak jest we Francji, a podobne środki są stopniowo wprowadzane także we Włoszech, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii. U nas jest zaś zupełnie odwrotnie.
Wszystko zależy od tego, kto jak spędza swój urlop. Jeśli ktoś wyjedzie do małego pensjonatu na uboczu, pod namiot albo zdecyduje się na "wczasy pod gruszą", to mówimy o bezpiecznym spędzaniu urlopu. Natomiast jeśli ktoś decyduje się na wyjazd do Mikołajek czy Międzyzdrojów, a potem staje bez maseczki w zbiorowej kolejce po rybkę z grilla, gdzie każdy dyszy drugiemu w kark, to mamy proszenie się o nieszczęście.
Tutaj należałoby się spytać raczej ekonomisty niż wirusologa. Ja mogę powiedzieć, że z punktu widzenia wirusologii i zdrowia publicznego najlepiej byłoby, gdyby wszyscy przebywali w kwarantannie domowej i ograniczyli swoje kontakty społeczne. Tyle że w obecnej sytuacji jest to scenariusz nierealny. Możemy jednak w miarę bezpiecznie chodzić do pracy czy po zakupy, ale przestrzegajmy wszystkich zalecanych zasad higieny. Tych, które - jak się zdaje, patrząc wokół nas - Polacy ostatnio zupełnie sobie odpuścili. Chodzi o noszenie maseczek na twarzy, zachowywanie dystansu społecznego i utrzymywanie higieny rąk.
To myślenie życzeniowe. Obserwując Polaków na ulicach czy w sklepach mam wrażenie, że oni rzeczywiście przestali bać się koronawirusa. Ale nie dlatego, że zaakceptowali jego obecność, tylko stwierdzili - nie wiedzieć czemu - że nic im nie będzie. O tym, jak bardzo złudne jest to przeświadczenie, świadczą najnowsze informacje o liczbie zakażonych na Śląsku czy podczas wesel i pogrzebów.
Jako wirusolog boję się nadchodzącego okresu jesienno-zimowego, ponieważ pandemia wirusa SARS-CoV-2 będzie się wówczas nakładać na sezon epidemiczny grypy i chorób grypopodobnych. To może być naprawdę wielkie wyzwanie dla systemu opieki zdrowotnej nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.
Tutaj mogą wystąpić dwa zjawiska. Po pierwsze, będzie to wyzwanie zarówno dla lekarzy podstawowej opieki zdrowotnej, jak i dla lekarzy na izbach przyjęć. Będą musieli u gorączkującego i kaszlącego pacjenta błyskawicznie odróżnić, czy mają do czynienia z ostrym przeziębieniem, "zwykłą" grypą czy COVID-19. To arcytrudna sztuka, ponieważ objawy kliniczne wszystkich tych schorzeń mogą być bardzo podobne. Po drugie, wirus grypy i wirusy grypopodobne mogą "torować" drogę koronawirusowi. Nikomu nie życzę, żeby miał do czynienia z tzw. superinfekcją, kiedy dojdzie do zakażenia dwoma wirusami w tym samym momencie. Objawy kliniczne i przebieg zakażenia będą wtedy daleko cięższe, niż to, co widzieliśmy w przypadku samego COVID-19.
* dr hab. n. med. Tomasz Dzieciątkowski - adiunkt w Katedrze i Zakładzie Mikrobiologii Lekarskiej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego oraz asystent w Zakładzie Mikrobiologii UCK w Warszawie; specjalizuje się w zakażeniach wirusowych u pacjentów poddanych zabiegom transplantacyjnym oraz osób z zaburzeniami odporności