PROF. ANDRZEJ MATYJA*: To nie jest pytanie do mnie, tylko do Głównego Inspektora Sanitarnego, który taką wiedzę powinien mieć i przekazywać ją zarówno środowisku medycznemu, jak i opinii publicznej.
Informacja o zakażonym personelu medycznym pojawiła się tylko raz. Nigdy później takiej informacji już pan nie znajdzie - ani w postaci obwieszczenia ministra, ani informacji na stronie resortu zdrowia, ani informacji Głównego Inspektora Sanitarnego.
Dlatego po ujawnieniu tej informacji przez GIS, zwróciłem się do Inspektora, żeby - skoro podaje się codziennie liczbę nowych zachorowań, zgonów, ludzi na kwarantannie czy ozdrowieńców - przekazywał regularnie informacje o zakażonym personelu medycznym. Jeśli nie publicznie, to chociaż do informacji samych zainteresowanych. Dla środowiska medycznego taka informacja byłaby niezwykle cenna. To wiele by nam ułatwiło. Zresztą nie tylko nam, ale również decydentom czy wojewódzkim zespołom kryzysowym. Wiedzielibyśmy, jak wygląda sytuacja kadrowa w poszczególnych zawodach medycznych. Moglibyśmy znacznie lepiej planować nasze działania.
Tak, chociaż czekałem na nią bardzo długo i już niemal straciłem nadzieję. Odpowiedź, którą otrzymałem z GIS brzmiała: "Pana pismo z dnia tego i tego zostało przekazane do Ministerstwa Zdrowia".
Dlatego coraz częściej słyszy się - zarówno w przestrzeni publicznej, jak i w środowisku medycznym - że informacje podawane przez władze nie są precyzyjne.
Informacje są albo przekazywane do Ministerstwa Zdrowia i decyzja o ich upowszechnieniu jest w gestii resortu, albo GIS ma tę wiedzę, ale nie ma zgody na jej upublicznianie.
Nie umiem powiedzieć, nie jestem wróżbitą. Niemniej obie opcje są nie do przyjęcia. Rzetelna wiedza i jej zrozumiałe komunikowanie to w obecnej sytuacji absolutna konieczność. Pozwala na wysnuwanie właściwych wniosków, a na dalszym etapie podejmowanie konkretnych decyzji w postaci wytycznych czy zaleceń dla medyków i pacjentów.
Nie dziwię się, bo mnie też. Odmawia się nam informacji, dzięki którym moglibyśmy się dokładniej chronić, skuteczniej pracować i lepiej pomagać pacjentom. Być może władze nie chcą podać tych informacji, bo okazałoby się, że polska służba zdrowia nie była należycie przygotowana do epidemii, a już po jej wybuchu nie zarządzano nią należycie, dlatego dzisiaj wielu medyków jest zakażonych albo na kwarantannach, a coraz więcej szpitalnych oddziałów jest zamykanych. Bez tych informacji pozostaje nam jedynie domyślanie się, jaka jest prawda o naszej sytuacji, a to nikomu i niczemu nie służy.
Prawda, nawet jeśli bolesna, jest elementem właściwej walki z epidemią. Władze muszą to zrozumieć. Zatajanie pewnych informacji prowadzi do domysłów, teorii spiskowych, szerzenia się paniki. A to paraliżuje środowisko medyczne.
Niestety to prawda. To wstydliwy paradoks - mamy opracowane zalecenia, wytyczne i procedury medyczne, ale brakuje nam standardów organizacyjnych walki z epidemią koronawirusa.
Szpital szpitalowi nierówny. Każda placówka lepiej lub gorzej, w zależności od swoich warunków technicznych, opracowuje zalecenia, które są do zrealizowania. Niemniej faktem jest, że płacimy wysoką cenę za wieloletnie zaniedbywanie oddziałów chorób zakaźnych. Sądziliśmy, że już nigdy nikomu nie będą potrzebne. Widzieliśmy to chociażby po dramatycznych brakach sprzętu ochronnego w pierwszych tygodniach epidemii. Jako państwo byliśmy nieodpowiedzialni, rzeczywistość boleśnie nas zweryfikowała. Dzisiaj tych oddziałów zakaźnych, które istnieją i spełniają swoją funkcję w pełnym znaczeniu, jest naprawdę niewiele.
Nie dziwi mnie taki głos. Ale możemy też usłyszeć i dostrzec inne głosy z innych miejsc, które mówią, że personel medyczny został przygotowany, przeszkolony i obecnie posiada wystarczającą ilość środków ochronnych do normalnego i bezpiecznego funkcjonowania.
W szpitalach jednoimiennych zakaźnych dyrektorzy stanęli na wysokości zadania. Ale na przykładzie swojego szpitala mogę powiedzieć, że w "zwykłych" placówkach także przeszkolono ludzi. Jako chirurg w czasie epidemii prowadzę oddział zakaźny, bo taka była potrzeba chwili. Wszyscy zostaliśmy w tym kierunku przeszkoleni i to nie raz, ale wielokrotnie - m.in. jak zachowywać się na oddziale, na którym leżą zainfekowani chorzy, czy na bloku operacyjnym.
Nie nazwałbym tego w ten sposób. Gdybyśmy tak zrobili, obrazilibyśmy zdecydowaną większość naszego społeczeństwa. A ta większość rozumie obecną sytuację.
Zaszedł tu konkretny ciąg przyczynowo-skutkowy - brak wykonywania testów, podejrzenie infekcji, kwarantanna, zamykanie kolejnych oddziałów szpitalnych (albo i całych szpitali), brak dostępności usług medycznych dla pacjentów, wściekłość pacjentów. Chyba nikt z nas nie dziwi się, że pacjenci są wściekli. Już przed epidemią dostępność do opieki medycznej była utrudniona, średni czas oczekiwania na wizytę u specjalisty wynosił trzy-cztery miesiące. Teraz sytuacja jeszcze mocno się pogorszyła.
Dużo mówimy o "odmrażaniu gospodarki", ale najwyższy czas pomyśleć o "odmrożeniu służby zdrowia". Codziennie w Polsce umiera około tysiąca osób. I to nie z powodu koronawirusa, tylko z powodu innych chorób. Obecnie ten wskaźnik wzrasta z dnia na dzień i będzie tylko gorzej. Bo chociaż powinniśmy wracać do medycznej normalności, to nie będzie komu i gdzie do niej wracać. Z powodu dużej liczby zakażeń personelu medycznego i wielu zamkniętych oddziałów szpitalnych dostępność usług medycznych będzie znacznie mniejsza niż normalnie. Możemy doprowadzić do tego, że choroby, które dotychczas leczyliśmy, teraz staną się chorobami śmiertelnymi.
Kilkadziesiąt oddziałów szpitalnych, setki zakażonych lekarzy, tysiące na kwarantannach. A te liczby wciąż rosną.
Dlatego lepiej mieć zidentyfikowanego wroga niż wroga niezidentyfikowanego. To naczelna zasada wojenna, a my jesteśmy na wojnie z koronawirusem. Jeżeli mamy pacjenta objawowego, to w stosunku do niego zachowujemy szczególną ostrożność. Natomiast 80 proc. zainfekowanych pacjentów, to pacjenci bezobjawowi. To cichy transmiter epidemii.
Oczywiście, że tak. Niech pan zauważy, że w projekcie, o którym pan mówi, nie było przepisu, że należy co tydzień przeprowadzać badania prewencyjne wszystkich pracowników służby zdrowia. To byłoby niewykonalne.
W projekcie chodziło o osoby i oddziały, które są bezpośrednio narażone na zakażenie w znacznie większym stopniu od reszty pracowników służby zdrowia. W całej Europie tylko Gruzja przeprowadza prewencyjne testowanie obywateli. Widać, że to nie jest rozwiązanie. Rozwiązaniem byłoby nadanie każdemu pracownikowi ochrony zdrowia priorytetu i skróconej ścieżki wykonywania testu. Tak jest w większości europejskich państw. Oznacza to, że jeżeli pracownik medyczny miał jakikolwiek kontakt z osobą zakażoną, zdradza jakiekolwiek objawy albo nawet wyłącznie podejrzewa, że coś z jego stanem zdrowia jest nie tak, to powinien mieć możliwość poddania się badaniu.
Minister Szumowski powtarza, że każdy pracownik medyczny nie musi się badać co tydzień czy dwa tygodnie. Z drugiej strony mówi, że nie ma żadnych przeszkód prawnych czy finansowych, żeby medycy badali się wtedy, kiedy tylko uznają to za zasadne. Tylko jak to się ma do decyzji, wydanej na wniosek tego samego ministra, o obniżeniu przez Narodowy Fundusz Zdrowia wyceny wykonania testu z 400 zł do 280 zł?
Do całej masy wątpliwości, domysłów i podejrzeń. Myśmy od razu zareagowali, pytając, co się nagle stało i jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy? Czy nagle ktoś wszystko policzył, a wcześniej koszty były mocno przeszacowane? Na to otrzymujemy informację, że zwrócono się do Agencji Oceny Technologii Medycznych o przedstawienie wyliczenia kosztów. Czyli najpierw zapadła decyzja, a teraz post factum agencja ma powiedzieć, czy ta decyzja była dobra, czy zła.
Na prywatnym rynku diagnostycznym można zrobić sobie test bez żadnego skierowania i cena takiego testu wynosi 580 zł. W sektorze publicznym cenę obniżono do 280 zł, czyli ponad dwukrotnie mniej. Nie sądzę, żeby cena wolnorynkowa była ceną spekulacyjną. Z jednej strony mamy więc buńczuczne zapowiedzi władz o liczbie testów, dużych zapasach, możliwości powszechnego testowania, a z drugiej odpowiedzialność za przeprowadzanie testów przerzucana jest z certyfikowanych przez Ministerstwo Zdrowia szpitali i laboratoriów na wszystkie polskie szpitale.
Koszty wykonywania testów zostają przerzucone na szpitale, chociaż są one niedofinansowane, a ryczałty zostały źle wyliczone. Dyrektorzy szpitali muszą dbać o finansowe bilansowanie się szpitala, bo inaczej organ założycielski ich odwoła.
Między innymi w taki sposób, że dostępność testów będzie ograniczona, bo czas pracy szpitalnego laboratorium wykonującego testy genetyczne będzie wynosić osiem godzin dziennie, a nie 24. Moim zdaniem ktoś zarezerwował na przeprowadzanie testów określoną kwotę pieniędzy, ale wraz z rozwojem epidemii szybko okazało się, że za 400 zł od jednego testu dziennie tych testów można wykonywać 8-10 tys., a nie 20-25 tys., o co apeluje dzisiaj resort zdrowia. Dlatego "geniusz" finansowy, który to wymyślił, nagle wpadł na pomysł odgórnego zbicia ceny testów.
Taka decyzja nie zapadłaby bez wiedzy ministra zdrowia.
Czym będzie "nowa normalność" w czasach koronawirusa? W "Porannej Rozmowie Gazeta.pl" opisał ją minister zdrowia Łukasz Szumowski:
To minister zdrowia zapewniał, że możemy wykonywać ponad 20 tys. testów na dobę. W tej chwili wykonujemy od ośmiu do maksimum kilkunastu tysięcy. To mówi samo za siebie. Słowa kontra rzeczywistość.
Problemem jest to, że nie ma jasnych wytycznych organizacyjnych, jak powinno to wyglądać. Procedura skierowania na wykonanie testu powinna być ujednolicona w skali całego kraju. Należy jasno określić wszelkie kwestie związane z wykonywaniem testów - kto może pobrać materiał do badania, jak i gdzie może to zrobić, kto ma prawo kierować na wykonanie testu (np. czy każdy lekarz, czy tylko lekarze, którzy mają podpisany kontrakt z NFZ). Tego nie ma. W związku z tym, każdy lekarz, kierując podejrzanego o zakażenie koronawirusem pacjenta czy nawet pracownika ochrony zdrowia na wykonanie testu, obawia się, że za kilka lat zostanie skontrolowany przez NFZ. Fundusz wykaże, że nie było formalnych podstaw do wystawienia takiego skierowania, a lekarz zostanie obarczony kosztami.
Bo każdy z tych Sanepidów ma inną procedurę. Tylko po co w ogóle zgłaszać to do sanepidu? Jeżeli u mnie w gabinecie pojawi się pacjent z jakimś schorzeniem (w moim przypadku chirurgicznym) i przy okazji zbierania szczegółowego wywiadu zacznę podejrzewać, że miał kontakt z osobą chorą na koronawirusa, to jako lekarz powinienem mieć uprawnienia, żeby skierować takiego pacjenta do wykonania testu na obecność koronawirusa.
Nie mam pojęcia. To nielogiczne. Cały czas mówię, że trzeba doprecyzować schemat postępowania z testami. Bo medyczne wskazania są, ale wciąż brakuje wskazań organizacyjnych. To jest banalnie proste, można usiąść i rozpisać to w ciągu paru godzin.
Przy takiej organizacji, przy takich zasobach ludzkich personelu medycznego, przy takim finansowaniu służby zdrowia - jesteśmy na jednym z ostatnich miejsc w Europie! - przy takim chaosie proceduralno-prawnym, to opieka, którą otrzymują polscy pacjenci, jest mistrzostwem świata.
Ten list pani minister przejdzie do niechlubnej historii. To, że my mówimy i ostrzegamy Polaków czy rząd nie jest naszym prawem, ale obowiązkiem. Społecznym i publicznym. Mówi o tym Kodeks Etyki Lekarskiej. Jeśli mówimy o jakichś błędach, pomyłkach czy słabych stronach systemu, to nie po to, żeby nam lekarzom żyło się łatwiej i lepiej. Robimy to, bo taki jest nasz obowiązek publiczny. Niesiemy pomoc publiczną.
Ono już jest, nie trzeba o nie apelować. Każdy lekarz ma poczucie obowiązku i odpowiedzialności zawodowej, a także kieruje się w życiu zawodowym Kodeksem Etyki Lekarskiej. Ten kodeks mówi jednoznacznie, jak powinniśmy się w takich sytuacjach zachowywać - najważniejsze jest dobro pacjenta, a nie polityczne dyspozycje.
Mam nadzieję, że epidemia, z którą walczymy czegoś nauczyła decydentów w polskiej ochronie zdrowia. To doświadczenie wojenne, doświadczenie epidemiologiczne powinno wreszcie skłonić polityków, żeby nie traktowali personelu medycznego jak swojego wroga, tylko wsłuchiwali się w ich głos dla dobra pacjentów. Dzisiaj tego nie robią i cierpią na tym wszystkie strony.
* Andrzej Matyja - profesor dr hab. n. med., specjalista chirurgii ogólnej i onkologicznej; prezes Naczelnej Rady Lekarskiej; kierownik II Katedry Chirurgii Ogólnej - Uniwersytet Jagielloński Collegium Medicum; kierownik Kliniki Chirurgii Ogólnej i Obrażeń Wielonarządowych (Centrum Urazowe Medycyny Ratunkowej i Katastrof) Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie; Konsultant Wojewódzki