Boris Johnson wrócił do pracy w poniedziałek 27 kwietnia, miesiąc po tym, jak zdiagnozowano u niego koronawirusa. Polityk przechodził chorobę w ciężki sposób. Początkowo leczył się w rezydencji premiera na Downing Street 10, ale gdy jego stan się pogorszył, przetransportowano go do szpitala świętego Tomasza w Londynie. Przez pewien czas leżał na oddziale intensywnej terapii, gdzie podawano mu tlen. Rozważano także, czy nie podłączyć go do respiratora. Lekarze i członkowie brytyjskiego rządu brali pod uwagę, że Boris Johnson może umrzeć.
"To był trudny moment, nie zaprzeczę. Mieli strategię, która opierała się na scenariuszu typu 'śmierć Stalina'. Nie byłem w szczególnie perfekcyjnej formie i byłem świadomy, że mają plan awaryjny" - powiedział premier Wielkiej Brytanii w rozmowie z "The Sun".
Boris Johnson powiedział, że gdy jego stan się pogorszył, lekarze założyli mu maskę, przez którą podawano mu "litry tlenu". Stwierdził też, że był sfrustrowany tym, że jego wyniki się nie polepszają. Myślał wówczas o tym, że wciąż nie ma leku na COVID-19 i pytał sam siebie, jak uda mu się wyjść z tej choroby.
"Trudno było uwierzyć, że w ciągu zaledwie kilku dni moje zdrowie pogorszyło się do tego stopnia.. [...] Ale zły moment nadszedł, kiedy było 50 na 50, czy będą musieli wsadzić mi rurkę do tchawicy. Wtedy zaczęli się zastanawiać, jak sobie z tym poradzić reprezentacyjnie..." - powiedział Boris Johnson.
Po 10 dniach hospitalizacji premier Wielkiej Brytanii wyszedł ze szpitala. 17 dni później urodziło się jego szóste dziecko. Partnerka Borisa Johnsona, Carrie Symonds, opublikowała pierwsze zdjęcie swojego syna w ubiegłą sobotę. Poinformowała, że otrzymał on imiona Wilfred Lawrie Nicholas."Wilfred po dziadku Borisa, Lawrie po moim dziadku, Nicholas po dwóch lekarzach, którzy uratowali życie Borisa w zeszłym miesiącu" - wyjaśniła Symonds.