Przedstawiciele rządu w Chile ogłosili 20 kwietnia, że planują wydawać "paszporty odporności", które pozwolą osobom wyleczonym z koronawirusa wrócić do pracy. Nie będą ich także obowiązywać żadne restrykcje związane z epidemią. Planowane są masowe testy, które mają wykazać, kto posiada w organizmie przeciwciała świadczące o odporności na wirusa. Jak donosi "Washington Post" , nad podobnym rozwiązaniem zastanawiają się m.in. Niemcy, Brytyjczycy i Amerykanie.
Co na to medycyna? W badaniu przeprowadzonym przez grupę naukowców związanych z Tsinghua University oraz Academy of Military Medical Science pobrano krew od osób, które niedawno wyzdrowiały. Znaleziono u nich przeciwciała IgG. Ale nie wiadomo, przez jaki czas utrzymują się one w organizmie ani czy ich posiadacz na pewno nie zachoruje ponownie.
"Nie ma dowodów na to, że osoby, które wyzdrowiały z choroby COVID-19, wywoływanej przez koronawirusa SARS-CoV-2, są odporne na ponowną infekcję" - poinformowała w komunikacie z 24 kwietnia Światowa Organizacja Zdrowia . Przestrzegła również przed wydawaniem "paszportów odporności". "Osoby, które są przekonane o tym, że nabyły całkowitą odporność na ponowne zakażenie, mogą ignorować zalecenia służb sanitarnych. Wprowadzenie paszportów immunologicznych może przyczynić się więc do rozprzestrzeniania wirusa" - ostrzega WHO.
Jest jeszcze inne zagrożenie. Wydawanie "paszportów odporności" może prowadzić do dyskryminacji, np. na rynku pracy, osób, które nie przechorowały COVID-19. A to z kolei do sytuacji, w których ludzie będą się celowo zarażać wirusem - nawet ryzykując życie. Podobne rzeczy już się w przeszłości działy.
Wydawanie 'paszportów odporności' może prowadzić do dyskryminacji (fot. Shutterstock) Wydawanie 'paszportów odporności' może prowadzić do dyskryminacji (fot. Shutterstock) Wydawanie 'paszportów odporności' może prowadzić do dyskryminacji (fot. Shutterstock)
Kraj pogrążony w kryzysie, obywatele podejmujący próby ucieczki do USA, rząd, który potajemnie wyprzedaje obrazy ze zbiorów narodowych - tak wyglądała Kuba w latach 80. W 1986 roku wykryto tu pierwszy przypadek wirusa HIV.
Z dnia na dzień chorych zaczęło przybywać, więc władze postanowiły otworzyć sieć tzw. sanatoriów, w których umieszczane były osoby z pozytywnym wynikiem testu. Do 1993 roku siłą zamykano w nich wszystkich zdiagnozowanych. Każdy musiał podać listę partnerów seksualnych, by oni także mogli zostać zbadani.
Chorzy mieli zapewnione jedzenie, dach nad głową i lekarstwa. Uczestniczyli w obowiązkowych zajęciach, na których dowiadywali się m.in., jaki jest przebieg ich choroby, ale też jak bezpiecznie uprawiać seks. Z czasem zaczęli w zamknięciu tworzyć trupy teatralne i prowadzić zajęcia artystyczne. Mogli także wychodzić poza teren "sanatoriów", ale w towarzystwie acompanantes - pracowników, którzy mieli ich pilnować. Po trzech latach od zdiagnozowania pierwszego przypadku zasady kwarantanny zaczynały ulegać poluźnieniu. Niektóre osoby mogły już opuszczać "sanatoria" bez towarzyszącej im eskorty.
Jak w wywiadzie dla "The North American Congress on Latin America" mówił dr Jorge Pérez Ávila, kubański ekspert do spraw HIV, w szczytowym momencie w miejscach odosobnienia przebywało nawet 10 tysięcy osób.
Dr Jonathan Mann, twórca globalnego programu na rzecz walki z AIDS powstałego w ramach WHO, nazwał kubańskie "sanatoria" "ładnymi więzieniami". Ale przetrzymywani tam ludzie mieli lepsze warunki życia niż wielu mieszkańców Karaibów.
Według badań "Revitalización urbana, desarrollo social y participación" opublikowanych przez naukowców z Uniwersytetu w Hawanie w latach 90. w slumsach w stolicy kraju 17,5 procent osób nie miało dostępu do wody, a 15,6 procent nie posiadało własnego zaplecza sanitarnego. Dramatyczne konsekwencje ekonomiczne miał też dla Kuby upadek ZSRR. Postępująca bieda doprowadziła do tego, że na wyspach działy się rzeczy, których kubańskie Ministerstwo Zdrowia nie przewidziało.
Władze postanowiły otworzyć sieć tzw. sanatoriów (fot. Shutterstock) Władze postanowiły otworzyć sieć tzw. sanatoriów (fot. Shutterstock) Władze postanowiły otworzyć sieć tzw. sanatoriów (fot. Shutterstock)
Kubańskie "ładne więzienia" dawały części społeczeństwa złudne poczucie bezpieczeństwa. Skoro wszyscy chorzy zostali odseparowani, nie ma się czym martwić, można uprawiać przygodny seks. Ale dla wielu "sanatoria" były czymś jeszcze innym - szansą na lepsze życie, choćby i w izolacji, ale w hotelu z cateringiem. Ludzie zaczęli więc celowo zakażać się wirusem - poprzez seks bądź wstrzykiwanie sobie zakażonej krwi - by móc zamieszkać w warunkach, o jakich do tej pory tylko marzyli. W tej grupie wielu to nastolatkowie pozbawieni wsparcia rodzin, dla których pobyt w "ładnych więzieniach" był kuszącą alternatywą dla nędzy.
Relacje z kubańskich "ładnych więzień" są skrajne i często sprzeczne. Niektórzy uważają, że były podręcznikowym przykładem łamania praw człowieka, inni - że dawały szansę na lepsze życie w zdewastowanym kraju. Nawet odpowiedzi na pytania o skuteczność "sanatoriów" w walce z wirusem są niejednoznaczne. Bo choć udało się opanować rozprzestrzenianie się epidemii w kraju, to wewnątrz samych enklaw wirus zaczął mutować. Dla porównania: większość przypadków w USA to jeden szczep - podtyp B. Według informacji "New York Timesa" na Kubie szczepów jest co najmniej 21. Dziesięć nie występuje nigdzie indziej.
W 2009 roku magazyn "POZ" poświęcony tematyce AIDS pisał o osobach, które nawet po zmianie polityki "sanatoriów" - z dożywotniej kwarantanny na osiem tygodni obligatoryjnych wykładów i możliwość opuszczenia miejsca - postanowiły w nich zostać.
W 1994 roku "ładne więzienia" opuściło zaledwie 20 procent pacjentów, a pozostali wybrali życie w zamknięciu. Nikt ich nie wyrzucał, a poziom życia nadal był tam wyższy niż w slumsach na przedmieściach miast. "Mamy tutaj wielu przyjaciół, czujemy się potrzebni, mamy co robić" - mówili w rozmowie z portalem pacjenci.
W 1994 roku 'ładne więzienia' opuściło zaledwie 20 procent pacjentów (fot. Shutterstock) W 1994 roku 'ładne więzienia' opuściło zaledwie 20 procent pacjentów (fot. Shutterstock) W 1994 roku 'ładne więzienia' opuściło zaledwie 20 procent pacjentów (fot. Shutterstock)
Obecnie na Kubie z 14 "sanatoriów" dla nosicieli wirusa i osób chorych zostały trzy - inne zamknięto, a państwo postawiło na system opieki ambulatoryjnej. Jak podaje dr Maria Isela Lantero, dyrektorka ds. AIDS w kubańskim Ministerstwie Zdrowia, cytowana przez "The New York Timesa", w ciągu ostatnich czterech dekad 11 milionów Kubańczyków przeszło łącznie 43 miliony testów w kierunku HIV. Na badania kierowane są osoby powracające z zagranicy, te podejrzane o styczność z chorymi i sklasyfikowane w grupach wysokiego ryzyka.
Zgodnie z raportem ONZ z 2008 roku Kuba osiągnęła najniższy wskaźnik zakażeń HIV i najwyższy poziom leczenia AIDS w regionie Karaibów. Osiem lat później ta sama organizacja donosiła jednak, że "od 2010 r. liczba nowych zakażeń HIV wzrosła o 35 proc., a liczba zgonów związanych z AIDS o 34 proc.".
Trzydzieści cztery lata po zdiagnozowaniu pierwszego przypadku HIV na Kubie inny wirus dzieli ludzi. I choć nie ma do dziś jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy osoby, które wyzdrowiały, są uodpornione na COVID-19, zaczyna się debata nad "paszportami odporności". Czy polityka premiująca tych, którzy przechorowali wirusa, sprawi, że ludzie zaczną się zastanawiać nad celowym zakażeniem? I co się stanie, jeśli będą się decydować na przechorowanie koronawirusa? Ile osób na szali położy życie i zdrowie? Obyśmy nie musieli poznawać odpowiedzi na te pytania.
Agata Porażka. Dziennikarka weekendowego magazynu Gazeta.pl, wcześniej pisała dla Wirtualnej Polski.
Polub Weekend Gazeta.pl na Facebooku