DR HAB. ERNEST KUCHAR*: Pytanie należałoby sformułować inaczej: czy możemy dłużej utrzymywać takie restrykcje.
Bo nie wytrzyma tego ani społeczeństwo, ani gospodarka. Poza tym, działania rządu mające na celu spłaszczenie krzywej zachorowań przyniosły efekt. Na początku liczba zakażonych podwajała się u nas co 4,5 dnia, obecnie - co jedenaście dni. Udało nam się istotnie spowolnić rozwój epidemii. Wprowadzone ograniczenia były skuteczne, ale społeczeństwo i gospodarka zapłaciły za nie olbrzymią cenę.
Dokładnie tak, zresztą to typowa sytuacja dla służby zdrowia w okresie świątecznym. Niemniej, sytuacja z testami już wróciła do stanu sprzed świąt, a fakt pozostaje faktem - udało nam się zyskać na czasie, którego potrzebowała służba zdrowia, i spowolnić epidemię. Udało nam się przejąć kontrolę nad epidemią.
Poza tym, musimy też dać oddech służbie zdrowia, która dzisiaj trzeszczy w szwach. Wszystkie siły zostały rzucone do walki z epidemią, a cała reszta, mówiąc potocznie, leży - pediatrzy i interniści konsultują telemedycznie, stomatolodzy nie pracują, rehabilitanci nie pracują, na większości oddziałów brakuje personelu i zawieszono szczepienia ochronne i kluczowe zabiegi planowe. Jeśli utrzymamy to dłużej, będziemy mieć więcej ofiar takiego stanu rzeczy niż samego koronawirusa. Państwo i jego gospodarka muszą zacząć ponownie funkcjonować, bo potrzebujemy chociażby pieniędzy ze składek na funkcjonowanie służby zdrowia. Służba zdrowia to nie tylko walka z koronawirusem. Jeśli o tym zapomnimy, czeka nas katastrofa.
To poluzowanie było po prostu konieczne. Nie sposób na dłuższą metę utrzymać taki stan izolacji, który mieliśmy w ostatnich tygodniach. To jest nie do pogodzenia ze zdrowym stylem życia, normalnym funkcjonowaniem systemu ochrony zdrowia i gospodarki. O ile zdalnie można pracować biurowo, o tyle zdalnie nikt nie posprząta, nie zrobi remontu, nie zaszczepi dziecka czy nie wyleczy zęba.
Nie będę komentować zaleceń WHO, bo w kwestii epidemii koronawirusa WHO popełniła wiele błędów i, moim zdaniem, straciła mandat do pouczania kogokolwiek. Komisja Europejska, w porozumieniu z Europejskim Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób (ECDC), zaprezentowała trzy filary luzowania obostrzeń: znacznie zmniejszone przez dłuższy okres rozprzestrzenianie się choroby, wydolny i posiadający rezerwy (nie tylko w kontekście samej epidemii) system ochrony zdrowia, odpowiednie możliwości monitorowania pandemii (wykonywane testy w połączeniu ze śledzeniem kontaktów międzyludzkich przy pomocy danych z telefonów komórkowych).
Pierwsze kryterium musimy jednoznacznie odnieść do liczby ludności i liczby wykonanych testów. Bez tego to zupełnie nie ma sensu.
Co do kryterium drugiego, powiedzmy sobie jasno, że rezerw w ochronie zdrowia teraz nie stworzymy. Żadną miarą. Bo niby jak? Teraz to tam jest jedno z największych ognisk epidemii, co zresztą nie dziwi, bo podobnie było również w innych państwach. Medycy i osoby starsze (często przebywają w domach opieki społecznej, które ostatnio są dziesiątkowane przez koronawirusa), to dwie największe grupy ryzyka w przypadku tej epidemii - są stłoczeni w jednym miejscu i wystawieni na działanie wirusa.
Trzecie kryterium jest de facto niemożliwe do wprowadzenia w Polsce. Zrobili to Chińczycy i Koreańczycy, ale to zupełnie inne uwarunkowania - inna kultura, inne społeczeństwo, inny system polityczny, inny poziom technologiczny. U nas nie ma na to szans.
Tak, więc na co mamy czekać? Decydującym czynnikiem jest zatem wyczerpanie społeczeństwa. Ileż można żyć w całkowitym zamknięciu? Państwo nie jest w stanie na dłuższą metę funkcjonować w taki sposób.
Tyle że my długo jeszcze przez szczyt zakażeń nie przejdziemy. Jeśli czekalibyśmy, aż krzywa zachorowań weszłaby długotrwale i wyraźnie w trend spadkowy, trwałoby to piekielnie długo. Ani społeczeństwo, ani gospodarka by tego nie wytrzymały. Musimy oswoić się z myślą, że część obowiązujących restrykcji zostanie z nami bardzo długo. O wczasach w tradycyjnej formie czy normalnym spędzaniu czasu wolnego pewnie musimy na dłuższy czas zapomnieć.
Patrząc na etap rozwoju epidemii w Polsce, wszyscy koncentrują się na liczbie zakażonych i liczbie testów. Tymczasem kluczowy jest tu także drugi element, a mianowicie tzw. podstawowa liczba odtwarzania, czyli liczba zdrowych osób, którą zaraża jeden chory. W momencie, kiedy jeden chory zaraża średnio więcej niż jednego zdrowego, wówczas epidemia się rozprzestrzenia. Współczynnik bazowy odtwarzania w przypadku grypy wynosi 1,5 i to w zupełności wystarcza do zainfekowania populacji.
W Chinach naukowcy policzyli, że wynosi 2,2, ale musimy wziąć poprawkę na to, że duża część zakażeń jest bezobjawowych i tych Chińczycy mogli nie wyłapać. Gdyby wziąć na to poprawkę, to współczynnik odtwarzania koronawirusa wynosi między 5 a 6. Przy tym mniej więcej połowa zakażonych jest bezobjawowa i nie jest wykrywana. W takiej sytuacji warunkiem zatrzymania epidemii jest, żeby ten średni współczynnik dzięki wprowadzanych przez władze ograniczeniom spadł poniżej 1. Oznaczałoby to opanowanie i stabilizację epidemii, czyli przejście od epidemii do endemii, a potem wygaszenie zachorowań. Następnie, dzięki środkom ochrony indywidualnej oraz izolacji fizycznej, liczba chorych spadłaby do zera.
Myślę, że prawda jest tutaj prosta - nikt tego nie wie. Z rządzącymi włącznie.
Rząd dysponuje, a przynajmniej powinien dysponować, danymi oraz zapleczem eksperckim. Pozostaje mieć nadzieję, że modelowanie jest prowadzone.
Nie możemy tego wykluczyć. Ale pamiętajmy też, że część nałożonych ograniczeń była mało sensowna. Na przykład zakaz wstępu do lasu - przecież las nie jest źródłem zakażeń! - albo zamknięcie salonów fryzjerskich. U fryzjera można siedzieć w maseczce i umawiać się pojedynczo - ryzyko zakażenia, przy zachowaniu środków zapobiegawczych, nie jest duże. To samo w salonach kosmetycznych, np. manicure, które również zamknięto. Przy rozsądnym podejściu szybko okazałoby się, że wiele z tych ograniczeń można by zredukować albo nawet znieść, jednocześnie nie zwiększając w istotnym stopniu zagrożenia epidemicznego.
Rozumiem to ostrożne podejście. Liczba zakażonych będzie najlepszym sprawdzianem skuteczności "mapy drogowej". Może będą dwa kroki w przód, jeden wstecz?
Trudno się ze słowami posła Sośnierza nie zgodzić. Rozumiem, że nikt tej epidemii się nie spodziewał, ale służba zdrowia, odkąd w niej pracuję, a będzie to już 30 lat, zawsze była niedoinwestowana i źle zorganizowana. Tu nic się nie zmieniło, a epidemia koronawirusa pokazała tylko, jak bardzo w lesie jesteśmy z naszym systemem ochrony zdrowia.
Poseł Porozumienia Andrzej Sośnierz uważa, że rząd wciąż jest w defensywie w walce z epidemią koronawirusa. Zobacz, co mówił na ten temat w "Porannej Rozmowie Gazeta.pl":
Plan posła Sośnierza wymagałby zbudowania sprawnego systemu informatycznego i znacznie większej liczby testów. Sam pan poseł mówi, że powinniśmy osiągnąć liczbę 60-80 tys. testów dziennie, która dzisiaj wydaje się całkowicie abstrakcyjna, bo jak dotąd wykonujemy ich pięcio- czy nawet sześciokrotnie mniej. Oczywiście izolacja zakażonych na pewno ma sens, bo gdybyśmy izolowali wszystkich zakażonych, to nie byłoby żadnej konieczności wprowadzania ograniczeń dla pozostałej części społeczeństwa. Tylko, czy jesteśmy w stanie wykryć i odizolować wszystkich zakażonych? Szczerze wątpię. Do tego potrzeba niezwykle sprawnego systemu nadzorczego.
Nie mamy na pewno, a obawiam się, że i w bliskiej przyszłości nie jesteśmy też w stanie go stworzyć. Dzisiaj rolę takiego systemu pełnią sanepidy. Powiedzmy sobie szczerze: Sanepid nie był przygotowany do walki z epidemią koronawirusa. Być może lokalnie jest w stanie koordynować sytuację, ale w skali kraju?
Brak systemu informatycznego. Niedostatki komunikacyjne, organizacyjne i proceduralne. Do stacji sanitarno-epidemiologicznych czasami nie sposób się nawet dodzwonić. Zdarzało się, że my tam zgłaszamy przypadek zakażenia, a po dwóch dniach dostajemy odpowiedź, żeby zgłosić go jeszcze raz, bo coś im się zawieruszyło. Jak tu superefektywnie nadzorować 38 mln ludzi?
Można zrobić bardzo wiele i w ostatnich tygodniach pokazaliśmy to jako państwo, jako społeczeństwo. Dokonaliśmy rewolucji w zakresie pracy zdalnej, nagle okazało się, że mnóstwo profesji może funkcjonować w taki sposób. Tak samo obieg dokumentów, e-recepty, e-zwolnienia, teleporady medyczne. Jeśli udałoby się jeszcze w pełni przestawić urzędy na taki tryb pracy, moglibyśmy z powodzeniem funkcjonować w ten sposób przez długi czas, być może nawet już zawsze.
Ten wirus może szybko mutować. Zresztą żaden wirus nie ma "interesu", żeby być ciężkim i zabójczym, żeby poważnie upośledzać swojego nosiciela. Wirus ma "interes", żeby się szerzyć na jak największą liczbę osób w jak najkrótszym czasie. W związku z tym, naturalną rzeczą jest, że choroby zakaźne łagodnieją z czasem. To całkowicie normalne. Proszę spojrzeć na grypę - występuje co roku, ale rzadko jest bardzo ciężką, śmiertelną chorobą. Jeśli koronawirus towarzyszyłby nam przez dłuższy czas, to przez rok, maksimum kilka lat miałby ciężką postać, a potem można mieć nadzieję, że stałby się czymś na kształt sezonowej grypy.
Absolutnie. Zwłaszcza, że z każdym rokiem odsetek osób, które będą już mieć nabytą odporność na wirusa, będzie wyższy. To oznacza, że wirus będzie przenosić się znacznie wolniej. Na podstawie wirusa SARS wiemy, że ci, którzy przeszli zakażenie nabierają odporności co najmniej na sześć miesięcy, ale po dwóch czy trzech latach ta odporność zanika. To bardzo blisko spokrewnione wirusy, więc możemy przyjąć takie założenie także w przypadku koronawirusa.
Szacuję, że na szczepionkę będziemy musieli niestety poczekać co najmniej dwa lata. Myślę, że wirus SARS-CoV-2 okaże się kolejną sezonową chorobą układu oddechowego. Do tego czasu musimy pracować zdalnie, o ile jest tylko taka możliwość, a w przestrzeni publicznej jak ognia unikać zakażenia. Poradzimy sobie. Druga wojna światowa trwała sześć lat i ludzkość ją przetrwała, chociaż ofiar było, wedle różnych szacunków, od 50 do 80 mln. Życie społeczne, polityczne i gospodarka, choć w różnym zakresie, też wtedy funkcjonowały.
* dr hab. med. Ernest Kuchar - lekarz specjalista pediatrii, medycyny sportowej i chorób zakaźnych; wykładowca akademicki; ukończył wrocławską Akademię Medyczną oraz podyplomowe Studia Zarządzania i Oceny Technologii Medycznej; od 2015 roku kierownik Kliniki Pediatrii z Oddziałem Obserwacyjnym Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego; pracuje w Profemed-Luxmed jako lekarz zakaźnik oraz lekarz sportowy; członek polskich i międzynarodowych towarzystw naukowych: Polskiego Towarzystwa lekarzy Epidemiologów i Chorób Zakaźnych, Polskiego Towarzystwa Medycyny Sportowej, Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego, European Society for Paediatric Infectious Diseases (ESPID) i International Organisation of Sports Medicine (FIMS); autor kilku książek i ponad 200 publikacji naukowych