Większość Europejczyków, od co najmniej kilkunastu dni izolujących się w swoich czterech ścianach, ze zdumieniem przygląda się temu, co dzieje się w Szwecji. Nie zamknięto tu nie tylko przedszkoli i szkół podstawowych, lecz także kawiarni czy restauracji - wieczorami wciąż może nie tętni, ale pulsuje w nich życie. Ruch jest jednak zdecydowanie mniejszy i dlatego większość lokali zdecydowała się ograniczyć godziny otwarcia. Podobnie jest z dużymi centrami handlowymi i sklepami przy głównych ulicach. Choć nadal są otwarte, klientów w nich raczej niewielu, może z wyjątkiem kilku dni poprzedzających Wielkanoc. Gdybym chciała zobaczyć polskie "Boże Ciało", w tym tygodniu mogłam wybrać się na seanse do czterech kin w Sztokholmie. Wszystkie zapewniały, że na sali nie będzie więcej niż pięćdziesiąt osób, ale sądząc po ilości biletów dostępnych w systemie internetowej sprzedaży, możliwe, że byłabym sama.
Po ciemnej (choć w tym roku wyjątkowo łagodnej i bezśnieżnej) zimie kwitnie za to życie na zewnątrz. W Sztokholmie pojawiły się pierwsze ogródki kawiarniane i od razu wypełniły się ludźmi, także tymi, których siwizna od razu wskazuje, że są w grupie ryzyka. Utekaffe czy uteöl (czyli kawa lub piwo pite na świeżym powietrzu) to jednak ważny element kulturowy, rytualne niemal przejście z zimy do wiosny, i nikt nie ma ochoty z niego rezygnować. Zachowywaniem dwumetrowego dystansu nikt zdaje się nie przejmować. W reportażu państwowej telewizji SVT prawie osiemdziesięcioletnia kobieta mówi, że "nie ma co przesadzać". Parki i place zabaw są pełne dzieci, a żeby pobiegać, nie wpadając na tłum spacerowiczów, trzeba poczekać do późnego wieczora. Choć w razie czego bez problemu można iść na siłownię.
Jednocześnie pod koniec drugiego tygodnia kwietnia liczba śmiertelnych ofiar koronawirusa sięga dziewięćciuset osób, co, uwzględniając wielkość populacji, daje Szwecji o wiele gorszy wynik niż sąsiedniej Norwegii czy Finlandii. Oba kraje wprowadziły o wiele większe niż Szwecja restrykcje, a po przerwie wielkanocnej będą je stopniowo łagodzić (tak jak Dania, która otworzy przedszkola i część klas w szkołach podstawowych). Szwecja tymczasem szykuje się na raczej odwrotny scenariusz. Choć jeszcze na początku tego tygodnia szacowano, że w regionie sztokholmskim jest około pięćdziesięciu wolnych łóżek na oddziałach intensywnej terapii, a przygotowany na gwałtowny wzrost zachorowań szpital polowy na terenie hali wystawienniczej w podsztokholmskim Älvsjö, nie zaczął jeszcze działać, wczesne założenia o wydolności systemu były zbyt optymistyczne. W poniedziałek, 6 kwietnia, szwedzka Agencja Zdrowia Publicznego, organ odpowiedzialny za decyzje dotyczące walki z COVID-19, przyznała, że potrzebnych może być nawet dwa i pół raza więcej miejsc dla zarażonych wirusem pacjentów, niż początkowo zakładano. We wtorek, 7 kwietnia, rząd zadecydował z kolei, że środki ochronne używane w szpitalach nie będą musiały posiadać oznaczeń CE, czyli spełniać dyrektyw Unii Europejskiej dotyczących m.in. bezpieczeństwa użytkowania. Umożliwi to korzystanie na przykład z masek szytych przez wolontariuszy, bo tych certyfikowanych w Szwecji także zaczyna brakować. W kraju zasad i przepisów przestrzeganych ze szczerym przekonaniem, że tak po prostu trzeba, to duża zmiana.
Szefowa sztabu kryzysowego Narodowej Rady ds. Zdrowia i Opieki Społecznej, Johanna Sandwall, zapytana przez SVT, czy kraj poradzi sobie z epidemią, stwierdziła, że to pytanie, na które nie da rady odpowiedzieć. Swoje wysiłki koncentruje na dostosowywaniu się do zmieniającej się sytuacji wedle wytycznych Agencji Zdrowia Publicznego i priorytetyzowaniu tego, co akurat najważniejsze. Tego samego dnia główny epidemiolog Agencji, Anders Tegnell, uspokajał, że spodziewa się, że szczyt zachorowań nastąpi w różnych okresach w różnych regionach kraju.
Nie brakuje komentarzy, że w walce z koronawirusem Szwedzi wdrożyli idealnie zrównoważone rozwiązanie, które nie zrujnuje całkowicie ekonomii kraju, systemu oświaty i nie narazi nikogo na długą izolację, a jednocześnie nie spowoduje, że liczba zachorowań i zgonów wymknie się spod kontroli. Jak tłumaczy Anders Tegnell – który jako główny epidemiolog gra w mediach pierwsze skrzypce tej epidemii – biorąc pod uwagę, że wirus tak po prostu nie zniknie, trzeba zastosować metodę, które sprawdzi się długoterminowo. A taką zamknięcie w domach, które nie może trwać miesiącami, nie jest.
Epidemiczna droga środka pięknie wpisuje się w obraz kraju, gdzie wszystko jest lagom – przeżywane z umiarem, dawkowane tak, aby nie było tego ani za dużo ani za mało. Tyle że lagom jest hasłem podchwyconym na potrzeby poradników o dobrym życiu, a mówienie o tym, że Szwedzi są wyjątkowym społeczeństwem, w którym to, co w Hiszpanii czy we Włoszech „by nie przeszło” (na przykład samodyscyplina), zakrawa na ignorancję. Wystarczy sobotni spacer jedną z ulic centralnej i zamożnej dzielnicy Östermalm, by zobaczyć nie tylko położone na każdym restauracyjnym stoliku identyczne markowe torebki, ale też ściśnięte jedna przy drugiej ich właścicielki. Nie łamią żadnych oficjalnych zakazów, ale trudno uznać, że zrozumiały apel premiera Stefana Löfvena z wygłoszonego 22 marca orędzia. Löfven mówił w nim o „dorosłych, którzy muszą zachowywać się jak dorośli”, a zachęcając do wspierania lokalnych restauracji, jasno wyraził się, że chodzi mu o kupowanie jedzenia na wynos. Na konferencji prasowej we wtorek 6 kwietnia mówił już z większym poirytowaniem: „Wytyczne, jakie władze dają społeczeństwu, nie są niezobowiązującymi radami. Oczekujemy, że ludzie, sklepy, stowarzyszenia i inni, których one dotyczą, będą ich przestrzegać. Nie czasami, ale każdego dnia, o każdej porze”.
Sami Szwedzi, jak w wielu zresztą dziedzinach życia, zdają się wykazywać stabilny poziom samozadowolenia. Dominuje przekonanie, że zdrowy tryb życia, zamiłowanie do spędzania czasu na świeżym powietrzu i model mało stadnego a wręcz samotniczego życia, jest ich receptą na wygraną z tą pandemią. Podobne argumenty, mające zdroworozsądkowych, powściągliwych i wysportowanych Wikingów XXI wieku stawiać w szeregu przed rozbestwionymi biesiadnikami z Włoch, powtarza tu wielu, tak jakby wyliczało pozytywy skandynawskiego stylu życia właśnie z jakiejś książki z lagom w tytule.
Szwecja w czasach koronawirusa Fot. Andres Kudacki / AP Photo
I choć rzeczywiście wielu Szwedów od kilku tygodni pracuje zdalnie, uczniowie szkół ponadpodstawowych i studenci uczą się z domów przez internet, a restrykcje coraz bardziej się zaostrzają, już kilka tygodni temu nie brakowało głosów, że szwedzka odpowiedź na pandemię to nie „strategia” a zwyczajne opieszalstwo.
Kiedy 11 marca zabroniono zgromadzeń powyżej pięciuset osób, wiele instytucji kulturalnych ograniczyło po prostu liczbę widzów do 499. Dzień później głos zabrała przewodnicząca Chrześcijańskich Demokratów (KD), Ebba Busch, krytykując utrzymywane z publicznych pieniędzy teatry czy opery. „Nie chodzi o to, żeby wyliczać co do jednego, ile osób można zmieścić w jednym pomieszczeniu, tak żeby nie złamać reguł. Chodzi o to, żeby samemu pomyśleć i wykazać się rozwagą”, komentował jej rzecznik. Dyrektorzy instytucji bronili się, że nie robią nic bezprawnego, ani – jak także im zarzucano – nie próbują na siłę ratować swoich budżetów, bo one i tak ucierpią. Jeśli dostaną nowe wytyczne od Szwedzkiej Agencji Zdrowia Publicznego, po prostu się do nich dostosują.
Partia Busch jest jednak w opozycji, prowadzi konserwatywną politykę, a w marcu zeszłego roku pomogła nacjonalistycznym Szwedzkim Demokratom (wszystkie partie zobowiązały się nie prowadzić z nimi rozmów, ale KD przerwała tę polityczną izolację) – krytyka z ich strony nie była więc niespodzianką.
O wiele bardziej nerwowo zrobiło się, kiedy 13 marca Peter Wolodarski, redaktor naczelny najważniejszego szwedzkiego dziennika „Dagens Nyheter” (i syn Marcowych emigrantów), na łamach swojego pisma opublikował długi komentarz zatytułowany Zamknijcie Szwecję, aby uratować Szwecję. Wzywał w nim do podjęcia zdecydowanych działań, decyzje Agencji Zdrowia Publicznego nazywał opieszałymi, a ich ocenę sytuacji błędną. Osobom odpowiedzialnym za wprowadzanie restrykcji wytykał arogancję, a co najważniejsze, nawoływał, żeby podejmowaniem decyzji w czasie pandemii zajął się rząd i liderzy poszczególnych partii. Jego zdaniem zdrowie i życie Szwedów nie powinno być w rękach „żadnych głównych epidemiologów, ekonomów czy dyrektorów”.
Tekst Wolodarskiego wzbudził tyle emocji, bo został przez niektórych uznany za głos po złej stronie politycznej barykady, a także wtrącanie się w sprawy, o których nie ma pojęcia. Dziennikarka konkurencyjnego dziennika „Aftonbladet”, Karin Petterson, pisała, że Wolodarski swoimi komentarzami podważa nie tylko opinie Agencji Zdrowia Publicznego, ale i politykę jego własnej gazety. Krytykowała, że w czasach, kiedy najbardziej potrzebna jest solidarność i spokój, głosy poddające w wątpliwość przyjętą metody sieją tylko zamęt.
Po apelu Wolodarskiego okazało się jednak, że środowisko naukowe wcale nie stoi murem za Andersem Tegnellem i decyzjami jego zespołu z Agencji Zdrowia Publicznego. Ponad dwa tysiące lekarzy i naukowców podpisało petycję nawołującą rząd do podjęcia drastycznych środków. Prof. Cecilia Söderberg-Nauclér, badaczka z dziedziny wirusologii Instytutu Karolinska, stwierdziła, że Szwecja jest na prostej drodze do katastrofy. „Za mało osób jest badanych, za mało śledzimy rozprzestrzenianie się wirusa, za mało się izolujemy”, mówiła mediom. Dane, na podstawie których Agencja Zdrowia Publicznego wydaje swoje decyzje, uznała za żenująco wręcz niekompletne.
Koronawirus. Szwecja nie wprowadziła ostrych restrykcji. Życie Szwedów toczy się niemal bez zmian (zdjęcie z dnia 4 kwietnia 2020) Fot. Andres Kudacki / AP Photo
W poniedziałek 6 kwietnia Agencja Zdrowia Publicznego przyznała, że wiele ofiar koronawirusa to mieszkańcy domów spokojnej starości. W badaniu przeprowadzonym tydzień wcześniej przez Szwedzkie Radio aż 94 z 290 gmin odpowiedziało, że zarejestrowano lub podejrzewa się u nich przynajmniej jeden przypadek zarażenia koronawirusem w domu opieki. Mimo że głównym elementem szwedzkiej polityki względem epidemii jest rozłożenie zarażeń w czasie i właśnie ochrona najstarszych obywateli, to bezwzględny zakaz odwiedzin w domach opieki został wprowadzony dopiero 1 kwietnia. Wcześniej było to jedynie zalecenie. W mediach zaczęły pojawiać się doniesienia o poważnych zaniedbaniach. Córka chorej na Alzheimera osiemdziesięcioletniej Birgit Falk z Göteborga opowiadała na przykład o tym, że od momentu zaobserwowania u matki pierwszych symptomów do wykonania testu na obecność koronawirusa minął tydzień. Dwa dni po diagnozie kobieta zmarła, choć wcześniej personel medyczny domu opieki ignorował prośby rodziny o objęcie jej lepszą diagnostyką.
Trzy tygodnie po apelu naczelnego „Dagens Nyheter”, we wtorek, 7 kwietnia parlament zagłosował za tym, aby w związku z kryzysem na trzy kolejne miesiące przyznać rządowi nadzwyczajne uprawnienia. Rząd będzie miał prawo wprowadzić na przykład natychmiastowy zakaz handlu, ograniczyć transport publiczny i kierować leki i środki ochronne do miejsc, gdzie zapotrzebowanie na nie jest największe. Jednocześnie parlament, aby nie dopuścić do nadużycia władzy przez rządzących, będzie monitorował wszystkie rozporządzenia i ma prawo je kwestionować. Zmiany weszły w życie na moment przed przerwą wielkanocną, podczas której wielu Szwedów w normalnych warunkach wyjechałoby do swoich domków letniskowych lub w góry. Istnieje obawa, że zrobią to także w czasie epidemii – niezależnie od próśb króla, premiera i epidemiologów. To oznaczałoby, że wirus, który jak na razie zaatakował przede wszystkim sztokholmczyków, może znacząco rozprzestrzenić się na resztę kraju. Do tej pory znacznie wolniejszy rozwój epidemii poza Sztokholmem (Anders Tegnell mówił nawet o „dwóch epidemiach”) dawał nadzieję, że sytuację da się utrzymać pod kontrolą.
Stojący na czele szwedzkiej Agencji Zdrowia Publicznego Tegnell przypomina nieco bohaterkę znanego na całym świecie szwedzko-duńskiego serialu Most nad Sundem, Sagę Norén. Ta szwedzka policjantka, która swoje opinie wyraża nie bacząc na społeczne konwenanse, a najbardziej osobiste przeżycia analizuje bez jakichkolwiek emocji, w śledztwach stawia jednak zawsze trafne hipotezy. Tegnell niewzruszenie trwa przy swoich poglądach, dając Szwedom (być może złudne) poczucie, że jest ktoś, kto dwadzieścia cztery godziny na dobę analizuje dane i przybliża się do rozwiązania zagadki. Jest opanowany, odpowiada na pytania, wyjaśnia. Powątpiewającym w to, czy ma rację, szczerze odpowiada, że nie jest pewny strategii, jaką obrał zespół jego ekspertów, ale pewnymi swoich strategii nie mogą być też inne kraje.
Jeśli Facebook (zwłaszcza w czasach izolacji) jest agorą naszych czasów, to Tegnell ma na niej całkiem niezły posłuch. Przez kilkanaście dni spontanicznie założone grupy „Popieramy Andersa Tegnella & co” i „Anders Tegnell fan club” zgromadziły odpowiednio siedemdziesiąt i dziewiętnaście tysięcy członków. „Usunąć Andresa Tegnella - JUŻ!” ma ich ledwie ponad marną setkę. Niektórzy ironizują jednak, że Szwedzi zostali zakładnikami eksperymentalnej strategii Tegnella. Klasyczny przypadek syndromu sztokholmskiego.
*Katarzyna Andersz jest dziennikarką magazynu żydowskiego „Chidusz”. Mieszka w Sztokholmie.