Wyjechali - pomimo ryzyka - pomóc i okazać solidarność, wrócą z bardzo potrzebną wiedzą i doświadczeniem. 15-osobowy zespół lekarzy z Polski od ponad tygodnia pomaga pacjentom chorym na COVID-19 w Lombardii, najciężej dotkniętym epidemią regionie Włoch. O pracy na miejscu opowiedział w rozmowie z Gazeta.pl dr Paweł Szczuciński, lekarz psychiatra i pediatra.
W misji biorą udział medycy z zespołu ratunkowego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej oraz Wojskowego Instytutu Medycznego. Dostali się do Włoch transportem wojskowym i od 30 marca są w Brescii. - Pracujemy w dużym uniwersyteckim szpitalu, zbudowanym z przeznaczeniem na ok. 1200 łóżek. Teraz jest w większości zamieniony na szpital zajmujący się chorymi na COVID-19, odpowiednik naszych szpitali jednoimiennych - powiedział dr Szczuciński.
- Przed budynkiem szpitala znajdują się namioty, tam mierzy się temperaturę, robi testy, a pacjenci oczekują na wyniki. Jeżeli jest negatywny, lub pomimo zakażenia objawy są łagodne, to odsyłani są do domu specjalnymi karetkami. Wtedy są leczeni w miejscu zamieszkania. Pozostali z wynikiem dodatnim są przyjmowani do szpitala, a jeśli pogarsza się stan - trafiają na oddział intensywnej terapii. My pracujemy właśnie na jednym z takich oddziałów
- opisał. - W tym szpitalu jest około tysiąca osób chorych na COVID-19 i mamy świadomość, że część personelu też może być zakażona. Zatem izolujemy się w sposób maksymalny. Ale jednocześnie jesteśmy na salach, gdzie pacjenci są poddawani leczeniu respiratorami i skażenie jest duże. Nie da się ukryć, to jest męczące - dodał.
Podkreślił jednak, że pomimo utrudnień zespół do kwestii ochrony personalnej "podchodzi bardzo rygorystycznie". Specjalne środki ostrożności muszą zachować nie tylko w pracy, ale też w hotelu, gdzie śpią. - W normalnym ubraniu chodzimy jedynie po wydzielonych dwóch piętrach hotelu. Częściowo go zaadaptowaliśmy: mamy śluzy, komory dekontaminacyjne. Do szpitala idziemy już w goglach i maskach - stwierdził. - Sam oddział jest podzielony na trzy strefy: zieloną, gdzie możemy chwilę odpocząć, napić się wody, oraz strefę żółtą i czerwoną, gdzie przebywamy i pracujemy. Tam udajemy się tylko i włącznie w kombinezonach. Praca jest utrudniona: mamy założone gogle, na nie przyłbicę. Kombinezon jest bardzo szczelny. Mamy dwie, czasem trzy pary rękawiczek - dodał.
Celem wyjazdu było z jednej strony okazanie solidarności, pomoc chorym i odciążenie pracowników szpitala, a drugiej - zdobycie wiedzy i doświadczenia, która pomoże pracownikom służby zdrowia w Polsce. - Chodzi też o to, żeby się od Włochów uczyć. Oni mają ogromne doświadczenie, tysiące chorych przewinęło się przez ten szpital - powiedział dr Szczuciński. Polacy uczą się zarówno kwestii dot. organizacji szpitala i oddziału, ochrony osobistej oraz samego leczenia.
Bardzo dużo jest elementów, których się od nich nauczyliśmy. Począwszy od tego, jak zorganizować sobie pracę na oddziale, po szczegóły takie jak dobra długość rękawiczek czy odpowiednie gogle. Natomiast absolutnie kluczowe są dla nas algorytmy leczenia. Pacjenci zostawili ogromną ilość danych i dzięki temu Włosi wypracowali algorytmy, które przekazujemy do Polski. Gdy fala zachorowań w Polsce się zwiększy, to leczenie będzie dużo bardziej skuteczne
- powiedział i dodał: - Włosi są bardo otwarci. Doceniając ryzyko, jakie podjęliśmy, dzielą się wiedzą.
Lekarz podkreślił, że na przyjazd polskiej misji "zareagowali bardzo pozytywnie". - Widać, że to doceniają. Część osób jest wzruszona, zdarzało się, że niektórzy płakali - przyznał.
Lombardia to region najbardziej dotknięty epidemią koronawirusa we Włoszech, jest tam najwięcej zachorowań i ofiar. Już kilka tygodni temu napływ pacjentów w ciężkim stanie doprowadził do przeciążenia systemu opieki zdrowotnej. - Ta koncentracja epidemii jest wyjątkowa. Przy ponad 13 tys. zgonów we Włoszech około osiem przypadło na region, w którym jesteśmy - stwierdził członek zespołu PCPM. Dodał, że w trudnej sytuacji są też pracownicy służby zdrowia, nie tylko dlatego, że sami są zagrożeni zachorowaniem. - Nie znaleźliśmy osoby, która nie straciłaby kogoś z bliższego lub dalszego otoczenia - powiedział. Zwrócił uwagę także na lekcje dotyczące izolacji i dystansowania społecznego, jakie płyną z tamtejszej sytuacji.
- Wirus bardzo łatwo się przenosi i izolacja jest sprawą fundamentalną. Włosi zastanawiają się dlaczego doszło do eksplozji zachorowań w Bergamo. Jedna z teorii mówi o tym, że rozgrywany był mecz, na stadion przybyła ogromna liczba ludzi i tak rozprzestrzenił się wirus - powiedział.
Skalę tragedii w Lombardii obrazuje nie tylko przeciążenie szpitali i liczba chorych, ale też - a może przede wszystkim - liczba ofiar. W niektórych miejscowościach przeciążone były nie tylko szpitale, ale też kostnice i cmentarze. Śmierć w samotności i brak choćby możliwości przyjścia na pogrzeb bliskiej osoby to według polskiego lekarza jeden z najbardziej uderzających obrazów tego kryzysu.
- Jakiś czas temu zmieniły się procedury związane z wypisaniem karty zgonu pacjenta. Do tej pory było tak, że ciało pacjenta przebywało 24 godziny w specjalnym pomieszczeniu i po tym wypisywano akt zgonu. Teraz robi się 23-minutowy zapis EKG. Zmarły trafia do worka, następnie do krematorium, na pogrzebie są tylko grabarze - powiedział dr Szczuciński.
Lekarze muszą informować o śmierci i tej procedurze rodzinę. Mają świadomość, że oni nie dość, że nie widzieli swojego ojca, brata, syna kiedy umierał w samotności, to jeszcze nie będą mogli się z nim symbolicznie pożegnać, a ciało będzie obowiązkowo skremowane. To jest dla nich ogromne cierpienie