DR HAB. RAFAŁ CHWEDORUK, PROF. UW: W tym temacie to nie politycy en masse, nie politolodzy i nie publicyści powinni być głównymi suflerami, tylko epidemiolodzy, wirusolodzy i pracownicy Państwowej Komisji Wyborczej. Najważniejsze w kontekście całej elekcji jest bezpieczeństwo głosujących oraz członków komisji wyborczych.
Musimy też pamiętać, że jeśli nie będziemy w stanie przeprowadzić wyborów w pierwotnym terminie, to ten sam los spotka inne zaplanowane wydarzenia - np. egzaminy maturalne. Politycy o tym wszystkim debatują, co naturalne, ale z ostatecznymi rozstrzygnięciami powinniśmy poczekać do ostatniej chwili, bo dzisiaj wciąż mamy zbyt wiele zmiennych. Przypadek lokalnych wyborów we Francji z ostatniej niedzieli jest ze względu na niską frekwencję odstraszający, ale w Bawarii wybory cieszyły się wyższą niż poprzednio frekwencją.
Robert Biedroń oskarża prezydenta Andrzeja Dudę o prowadzenie kampanii wyborczej w czasie epidemii koronawirusa:
Jak to w polityce - wszyscy i nikt. Bo tak naprawdę trudno powiedzieć, co jest tą grą, a co nie. Nie możemy mieć pretensji, że politycy odnoszą się do nieszczęść i kataklizmów, bo tak było w polityce zawsze. Równie skomplikowana jest odpowiedź na pytanie, komu to na dłużej posłuży. Krótkoterminowo służy to PiS-owi i nie ma co do tego wątpliwości. Wszelkie działania profilaktyczne przyniosły efekty sondażowe zarówno rządowi, jak i prezydentowi.
Margaret Thatcher niegdyś uratowała swoją karierę polityczną stanowczą reakcją na argentyńską agresję na Falklandy-Malwiny. Z drugiej strony, Winston Churchill po wygraniu wojny został zmieciony w wyborach przez Partię Pracy, a de facto wyborców z klasy robotniczej. Dlatego trudno przewidzieć, co będzie się działo w świadomości społecznej za trzy, cztery tygodnie. Reżyserem wydarzeń będzie wirus, a nie żaden polityk.
Dzisiaj większość wyborców nie jest zainteresowana obserwowaniem poczynań kandydatów, nawet jeśli tym kandydatem jest urzędujący prezydent. Dobre notowania prezydenta Dudy są i będą przede wszystkim pochodną tego, że konflikt polityczny w Polsce od wielu lat ma plebiscytarny charakter - albo jesteś za rządem, albo przeciwko. Tym razem będzie tak samo, zwłaszcza, że instytucja prezydenta nie jest najważniejsza w kontekście walki z koronawirusem. Ciężar realnej walki z epidemią spoczywa na premierze i kilku ministrach.
Zawsze będzie istnieć asymetria możliwości prowadzenia kampanii przez tego, kto rządzi i tego, kto jest w opozycji. Od lat ze zdziwieniem przyjmuję narzekania, że ktoś wykorzystuje stanowisko do prowadzenia kampanii. Trudno precyzyjnie rozgraniczyć, co miałoby być nadużyciem funkcji dla celów kampanii, a co uzasadnionym wykonywaniem formalnych obowiązków. W wielu elekcjach po 1989 roku rządzący przegrywali, mimo, że na pozór mieli konkurencyjną przewagę. Dzisiejsze problemy opozycji nie są związane z tym, że prezydent Duda jest prezydentem Polski, a w kraju szaleje epidemia koronawirusa.
Jak najbardziej. Najbliższe kilka dni rozstrzygnie o tym, który scenariusz stanie się faktem. Erupcja i utrzymanie wysokiego tempa przyrostu zakażonych uczyni wybory prezydenckie niemożliwymi do przeprowadzenia. Gdyby udało się powstrzymać ten impet, można byłoby sobie wyobrazić ich przeprowadzenie 10 maja, ale do tego droga bardzo daleka i niepewna.
Obserwujemy takie rozwiązanie w tej chwili - nie mamy ograniczeń związanych z wprowadzeniem któregoś z tych trzech stanów, ale władza otrzymała możliwość prowadzenia koniecznych do przeciwdziałania epidemii działań. Opozycja ma z kolei poważnych dylemat, co do tego, jaka strategia jest dziś dla niej lepsza - szukanie słabości w działaniach rządu i krytykowanie tego rządu czy zamrożenie sporów politycznych do czasu zażegnania epidemii i odmrożenia ich dopiero po jej opanowaniu.
Jednak w jakim terminie te wybory by się nie odbyły - w maju tego roku, jesienią czy dopiero na wiosnę 2021 roku - to kluczowym dla ich wyniku i tak będzie, jak rządzący poradzili sobie z zagrożeniem epidemiologicznym. Myśląc o przełożeniu wyborów, argument o tym, że prezydent Duda prowadzi kampanię jest ostatnim argumentem pod względem ważności. Pierwszym jest bezpieczeństwo głosujących. Drugim - bezpieczeństwo członków komisji wyborczych. Trzecim - kwestie techniczne i logistyczne, czyli po prostu to, czy te wybory w terminie 10 maja udałoby się przeprowadzić.
Im dłużej będzie trwać epidemia koronawirusa, tym niższa będzie frekwencja wyborcza. Oczywiście przy założeniu, że wybory odbędą się planowo 10 maja. Trudno oszacować, jak rozłożyłaby się asymetria frekwencji wśród różnych grup wyborców. Koronawirus najintensywniej będzie rozwijać się w wielkich miastach, więc frekwencyjnie uderzy w elektorat Platformy. Z drugiej strony, najwięcej nieufnych i niezdecydowanych wyborców jest w mniejszych miejscowościach, a to już elektorat przede wszystkim PiS-u i Andrzeja Dudy. Zaszkodziłoby to PiS-owi nawet, gdyby zbierał laury za walkę z epidemią koronawirusa. To są wyborcy, którzy najłatwiej się demobilizują, a to ich obecność przy urnach dawała prawicy zwycięstwa.
Jesteśmy w fazie wstępnej kryzysu, w której przytoczony przez pana mechanizm faktycznie funkcjonuje. Tyle że nic w polityce nie jest wieczne, a obecny kryzys jest w swoim charakterze bezprecedensowy. Być może na naszych oczach obserwujemy początek końca globalizacji. Oczywiście można sobie wyobrazić sytuację, w której nieporadzenie sobie w którymś z aspektów tego kryzysu urośnie do rangi symbolu i pociągnie za sobą konsekwencje polityczne. Co więcej, zawsze po takich kryzysowych sytuacjach w społeczeństwie rusza olbrzymia karuzela oczekiwań dotyczących pewnej rekompensaty za to, co się stało. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że pojawią się oczekiwania np. płacowe w służbie zdrowia i różnych instytucjach publicznych po zwalczeniu epidemii, a sytuacja budżetowa nie będzie sprzyjała podwyżkom. Taki scenariusz też jestem w stanie sobie wyobrazić. Jednak gdybym miał snuć przypuszczenia, co do wpływu epidemii koronawirusa na wynik wyborów prezydenckich, to powiedziałbym, że nasze podziały socjo-politycznej, kształtowane od 2005 roku, są na tyle pogłębione i utrwalone, że nawet dramatyczne wydarzenia ostatnich dni ich nie zmienią.
W opozycji od tygodnia bardzo wyrazie widać powrót fundamentalnego dylematu - czy kontynuować dotychczasowy scenariusz partykularyzmów, który był realizowany w ostatnich wyborach parlamentarnych, czy powrócić do idei konsensusu znanej z wyborów europejskich. To jest dzisiaj główny problem opozycji, a nie agitacja wyborcza prezydenta Dudy. Gdyby głowa państwa albo któryś z kandydatów opozycji zaczął dziś normalną agitację wyborczą zderzyliby się z murem społecznej obojętności, a wielce prawdopodobne, że nawet agresji.
Opozycja począwszy od 2015 roku powinna była czekać, aż PiS popełni strategiczne błędy podczas sprawowania władzy. Reakcja na transformację, na światowy kryzys gospodarzy z lat 2008-10 i odbiór rządów koalicji PO-PSL - to wszystko przesądzało, że PiS będzie rządzić przynajmniej dwie kadencje. Błędem opozycji był natychmiastowy frontalny atak na znacznie silniejszego przeciwnika.
Dzisiaj część elektoratu opozycji oczekiwałaby w dobie epidemii koronawirusa fundamentalnej krytyki rządzących. Jednak wyborcy bierni, niezdecydowani czy wahający się, a więc ci kluczowi do zwycięstwa w wyborach prezydenckich, woleliby raczej nową, zmitologizowaną w naszej zbiorowej świadomości jedność narodową wobec zewnętrznego zagrożenia. To jest nierozstrzygalny dylemat dla liderów opozycji - próbując dotrzeć do jednym, można bezpowrotnie stracić kontakt z pozostałymi.
Opozycja musi dziś czekać, aż ulegną zmianie strukturalne, w dużym stopniu niezależne od wewnętrznej sytuacji w Polsce, czynniki wzmacniające rządy prawicy. Sztuka polega na tym, żeby na taki moment zmiany być gotowym, nie przespać go. Bo wpływ koronawirusa na kształt sceny politycznej w wielu państwach Europy będzie olbrzymi, w niektórych wywróci ją do góry nogami. Polską opozycje nadmierne ryzyko może drogo kosztować, a umiejętność czujnego czekania powinna być jej racją stanu.