Na przejściu w Görlitz pojawiam się o 21.00 w niedzielę. Od północy przywrócono tu kontrole graniczne. Most im. Jana Pawła II zastawiony jest barierkami. Wjazdu nie ma. Zostało tylko przejście piesze. Po drugiej stronie widzę ratownika w ochronnym kombinezonie, masce i okularach, strażników granicznych i policjantów w maseczkach i rękawiczkach. Rano było tu spokojnie, ale teraz co innego: służby w mundurach moro, z bronią w rękach pilnują, by nikt nie przekroczył granicy nielegalnie.
Policjant z wielkim karabinem kieruje na biegnący pod mostem chodnik każdego, kto chce dostać się do Niemiec. Kto wraca do Polski, musi iść górą i grzecznie ustawić się w kolejce. Nie pracuję na stałe w Niemczech, więc nie ma dla mnie taryfy ulgowej. Wiem, że to nie koniec: zgodnie z prawem po powrocie do domu muszę obowiązkowo poddać się 14-dniowej kwarantannie.
Ruch jest spory. Ludzie czekają oparci o walizki i torby. Na kolanach, stolikach i drewnianej, składanej ławeczce wypisują karty lokalizacyjne. Zanim pójdę do kolejki, doskakuje do mnie ratownik w kombinezonie. - Jak się pan czuje? - pyta i celuje laserowym termometrem w czoło. Wynik w porządku, mogę więc przejść dalej. Ustawiam się w ogonku. Pojedynczo podchodzimy do strażnika w maseczce i lateksowych rękawiczkach, który rozdaje formularze.
Dwaj goście przede mną wracają z pracy w Niemczech aż na Podkarpacie. Kolega odbierze ich samochodem ze Zgorzelca.
- Na kwarantannie zamelinujemy się u mnie na działeczce. Żona przyszykowała nam miejsce, będzie dowozić jedzenie. Posiedzimy, odpoczniemy, popijemy.
- A co z pracą?
- Fajrant na dwa tygodnie!
Mężczyzna po pięćdziesiątce, w skórzanej kurtce i z kucykiem, trochę się denerwuje. - Ja do pracy chodzę do Niemiec. Kurde, codziennie w tej kolejce będę musiał odstać - mówi. Pierwsze pytanie, jakie mundurowy zadaje, jest właśnie o to: "Czy pracuje pan po drugiej stronie granicy?". Jeśli odpowiedź jest pozytywna, strażnik wręcza dwie kartki. Jedną do wypełnienia od razu, drugą można skserować i wypełnić w domu. Przy kolejnym przekraczaniu granicy podchodzi się z wypełnioną już kartą w ręku. Nie ma zmiłuj - kto codziennie tędy przechodzi, będzie miał codziennie mierzoną temperaturę, codziennie wypełni też kartę lokalizacyjną. Nie musi jednak poddawać się kwarantannie - pod warunkiem, że w ręku ma zaświadczenie od pracodawcy. Ale to nie dla mnie scenariusz.
Granica polsko-niemiecka w Zgorzelcu Bartosz Józefiak
Strażnik wręcza mi kartę lokalizacyjną i długopis. - Długopis koniecznie do zwrotu, bo nam brakuje - mówi. Klękam przy składanej ławeczce, wypełniam druk. Imię i nazwisko, PESEL, adres, pod którym będę spędzał kwarantannę. Numer telefonu, adres mailowy. Ta karta z granicy zostanie wysłana do sanepidu i policji w moim miejscu zamieszkania. Służby za 24 godziny będą wiedzieć, że powinienem siedzieć w domu.
Ostatni etap to dwóch strażników siedzących przy stoliku pod baldachimem. Proszą o mój dowód.
- Na dole kartki napisze pan: Zgadzam się na kwarantannę. I podpis.
Mam kilka pytań, ale strażnicy nie są skorzy do rozmów. - O szczegóły zadzwoni pan do sanepidu.
- Tylko jedno - jak ja mam wrócić do domu?
- Pociągiem, autobusem, na własną rękę.
- A co z innymi domownikami? Mogą przebywać ze mną w mieszkaniu?
- Nie jestem pewien. Ale na zdrowy rozum to nie.
Na szczęście jestem przygotowany. Dwa dni temu poprosiłem dziewczynę, by przeprowadziła się do mojej siostry. Wcześniej zrobiła mi zakupy, więc nie umrę z głodu.
Dostaję od strażników kartkę z Ministerstwa Zdrowia, z wyjaśnieniem, co dokładnie oznacza kwarantanna. Kwarantannę domową odbywam pod adresem, który podałem strażnikom na granicy. Nie wolno mi opuszczać mieszkania. Wychodzić do sklepu. Spotykać się z innymi osobami albo zapraszać ludzi do siebie. Zwierzęta domowe powinienem przekazać pod opiekę rodzinie lub znajomym. A jeśli to niemożliwe, mam zadzwonić do gminy z prośbą o pomoc. Gdybym mieszkał z rodziną, musielibyśmy ograniczyć kontakt i przez cały czas trzymać od siebie dystans na co najmniej dwa metry. Musiałbym też używać osobnych naczyń, a najlepiej korzystać z osobnej toalety. Do tego mam wietrzyć mieszkanie kilka razy dziennie, mierzyć temperaturę dwa razy dziennie i informować sanepid od razu, gdybym zaczął kasłać lub poczuł się gorzej. Sanepid może do mnie dzwonić, by zapytać o moje zdrowie, a policjanci sprawdzą, czy siedzę w domu. "Za nieprzestrzeganie kwarantanny grozi mandat karny w wysokości 5000 złotych" - głosi informacja.
Uzbrojony w tę wiedzę przekraczam granicę. Cała operacja zajęła mi 15 minut.
Spisek wyznawców judaizmu i masonów
Zaraz po mnie granicę przekracza dwóch mężczyzn po trzydziestce. Taszczą ogromne walizki na kółkach, klną pod nosem na czym świat stoi.
- Chory kraj. A jakbym nie przestrzegał tej kwarantanny, to co się stanie?
Wracają z wakacji w RPA. Przez odwołane loty musieli dotrzeć do granicy kilkoma samolotami i pociągami. Podróżują ponad dobę i spieszą się na ostatni pociąg do Wrocławia. Kwarantanna im nie w smak, choć pracują z domu, więc jakoś przeżyją.
Nie ujdziemy kilku kroków, a zaczepia nas wielkie chłopisko o łysej głowie i szerokim karku.
- Ej, da się tam przejść jakoś?
- Do Niemiec wejdziesz chodnikiem pod mostem, a z powrotem musisz górą - tłumaczę.
- No dobra, ale w którym miejscu policjant stoi?
- Centralnie przy wejściu.
- A da się go jakoś obejść?
Trochę mnie dziwią te jego pytania. Nie wiem, jak on chce obejść uzbrojonego w karabin strażnika, który nie wygląda, jakby miał ochotę na żarty.
- Ja mam firmę w Görlitz, zaraz za granicą, dosłownie 200 metrów. Handluję na eBayu wszystkim, mydłem i powidłem. Muszę wysyłać paczki do klientów - opowiada.
- To nie możesz przekraczać granicy jak wszyscy?
- Jeszcze czego! Ja nie mam czasu na stanie w kolejkach. Przede wszystkim: nie pozwolę, żeby mnie spisywali, zbierali moje dane. Ten koronawirus to jest pic, człowieku. Wprowadzony po to, żeby przywrócić granicę, kontrolować nas, wziąć za mordy.
Mam chwilę do odjazdu pociągu, więc potowarzyszę mojemu nowemu koledze. Idziemy nad rzekę, bo wietrzące spisek chłopisko chce zobaczyć, czy da się wskoczyć na most tak, żeby strażnik nie widział. Po drodze dowiem się od niego, kto tego wirusa wymyślił. Okazuje się, że masoneria, światowe żydostwo, a w Polsce konkretnie - "ten mason Morawiecki".
Mój kompan jest obrotnym biznesmenem.
Reporter Bartosz Józefiak opisał, jak próbował wrócić do Łodzi z granicy polsko-niemieckiej fot: Bartosz Józefiak
- Jak to się zaczęło, ruszyłem ze sprzedażą maseczek na twarz. Złoty biznes. Maseczka kosztuje 5 euro, sprzedaję za 10.
Wyjaśnia, że ma na koncie wyrok za rzeczy, o których nie chce teraz opowiadać. - Wolałbym się psom nie rzucać w oczy w najbliższym czasie - precyzuje.
Stajemy pod przęsłami. Ogląda dokładnie most od spodu, zastanawia się: - A jakby tak wskoczyć po skarpie na barierki?
Na moście po niemieckiej stronie papierosa dopala jakiś facet.
- Ty, daleko stąd widać tego psa? - dopytuje mój kolega.
- Nie, blisko.
- Jakbym po skarpie wbiegł, to mnie zobaczy?
- No, na pewno.
Druga jezdnia mostu jest zablokowana dla ruchu, ale mundurowi się tam nie kręcą. Przechodzimy więc pod przęsłami na tę drugą stronę. I faktycznie - jest skarpa, barierki, które można łatwo przeskoczyć. - Nikt nie zauważy. Powinno się udać. Zaj***ście - cieszy się mój kompan.
Z Wrocławia na piechotę
Na stacji czeka szynobus Kolei Dolnośląskich. Na szczęście nie ma za wielu pasażerów. Z chłopakami wracającymi z RPA siadamy pośrodku wagonu. Konduktorka sprzedaje nam bilety, a ja się zastanawiam, jak nasza podróż ma się do kwarantanny.
W Legnicy przesiadka. Pędzę do bankomatu, bo za bilet do Wrocławia nie zapłacę kartą. Pociąg odjeżdża mi sprzed nosa, będę musiał przenocować w Legnicy. Chłopak w poczekalni prosi, żebym pożyczył mu telefon.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Wracam właśnie z Niemiec - ostrzegam go.
- O, to super, ja w Niemczech kiedyś pracowałem.
- No teraz byś nie popracował.
- A dlaczego?
- Zamknęli granicę przecież.
- Poważnie? - dziwi się.
Nie bardzo wiem, jak mam się poruszać po mieście. W hotelu ustawiam się jak najdalej od portiera, pieniądze podaję mu w rękawiczce. Mówię mu o kwarantannie. Nie wygląda na przejętego akurat tym. - Mnie to najbardziej wk**wia, powiem panu, co rząd robi. Dwieście sześćdziesiąt limuzyn sobie kupili [w poniedziałek przetarg na ich zakup został odwołany - przyp. red.]. A respiratorów brakuje. No czy to jest poważne? - pyta.
Przesypiam w hotelu noc. Chłopak z porannej zmiany dziwi się, że odbieram od niego fakturę w zimowych rękawiczkach. Sprzedawczyni, od której kupuję bułki na śniadanie, też patrzy zdziwiona.
Służby w mundurach moro, z bronią w rękach pilnowały, by nikt nie przekroczył granicy nielegalnie Bartosz Józefiak
Jestem w stanie wymienić wszystkie osoby, z którymi miałem kontakt po przekroczeniu granicy. Tak na wypadek, gdybym miał objawy choroby. Staram się, jak mogę, ale i tak wychodzi mi, że tych ludzi było już sześcioro.
Do Koluszek zawiezie mnie stary pociąg PKP. Wsiadam i w te pędy do konduktora.
- Wracam z granicy niemieckiej, więc jestem objęty kwarantanną. Może mógłby mi pan zarezerwować jakiś przedział? - pytam.
Konduktor szybko otwiera przedział dla rowerów. Po chwili wraca w maseczce i rękawiczkach. Taki sam zestaw ma dla mnie. - Proszę to natychmiast założyć i nie zdejmować do końca podróży. Proszę nie opuszczać przedziału!
Sznureczek maski ociera mi uszy, a w lateksowych rękawiczkach pocą się ręce. Ale nie narzekam, pokornie zakładam i nie zdejmuję przez całą drogę.
Konduktor wpada ponownie. Ma telefon przy uchu, a w oczach dostrzegam panikę.
- Niech pan jeszcze raz powie - pan był poddany kwarantannie w Niemczech?
- Nie, no co pan! Po prostu przekroczyłem granicę, więc obowiązkowo muszę siedzieć w domu. Ale nie mam żadnych objawów. Badali mnie na granicy - tłumaczę, ale chyba go nie uspokajam, bo biega po wagonie, wydzwaniając nie wiadomo gdzie. Każe mi wypełniać ten sam papier, który już podpisywałem na granicy. I znów: - Pan jest chory? Jakie ma pan objawy? Pan był badany?
Trzeci raz tłumaczę, że nic mi nie jest, a kwarantannę dostałem z automatu, bo przekroczyłem granicę.
Ale kolejarz ewidentnie nie ma pojęcia, o czym mówię. Rzuca do telefonu: - Ten pan może jechać dalej?
Słyszę głos w słuchawce: "Moim zdaniem nie. On musi wysiąść na następnej stacji i wzywamy policję".
Nerwy mi już puszczają. - Panie, jak "wysiąść"?! Jak ja mam do Łodzi wrócić? Na piechotę? Przecież sama Straż Graniczna kazała mi jechać pociągiem.
- Ja pana rozumiem, ale my teraz mamy takie procedury... Jak ja czegoś nie dopilnuję, to mnie zwolnią.
Nie wiem, jakie to procedury i najwyraźniej kolejarze też nie wiedzą, jak traktować ludzi wracających z granicy. W końcu zapada decyzja - mogę jechać do Koluszek. Jeden warunek - na peronie zostanę przebadany przez sanepid.
Spacer karany więzieniem
Gdy po czterech godzinach pociąg wtacza się na peron w Koluszkach, do środka wchodzą panowie ubrani w niebieskie kombinezony, maski i okulary ochronne. To nie sanepid, tylko policja.
Siadamy na peronie, ja cały czas w masce, oni w tych kombinezonach, SOK-iści patrzą się na nas, jakbyśmy spadli z Marsa. Policjanci wydzwaniają do dyżurnego, co ze mną zrobić.
- Pan był chory i na kwarantannie w Niemczech? Bo tak nam konduktor tłumaczył.
Czwarty raz wyjaśniam, że nie mam żadnych objawów.
- Chyba będzie pana musiała zawieźć karetka.
- Panowie, ja przejechałem już pół Polski, a wy teraz, 30 kilometrów od domu, będziecie do mnie karetkę wzywać? To mogła mnie już odwieźć ze Zgorzelca.
- Teraz jest pan pod naszą opieką i musimy dopilnować procedur.
Wydzwaniają do dyżurnego w Koluszkach, ale decyzji nie ma. - To chyba się musi otrzeć o komendę wojewódzką - dzielą się podejrzeniami, a ja zaczynam żałować, że cokolwiek mówiłem temu konduktorowi.
- A może pana ktoś zawieźć do domu? - pyta mundurowy, ale po chwili razem uświadamiamy sobie bezsens tego rozwiązania. Ktokolwiek odwiózłby mnie do domu, musiałby sam poddać się kwarantannie.
Zapada decyzja: czekamy na następny pociąg do Łodzi Fabrycznej. Policjanci zapytają konduktora, czy zgodzi się mnie zabrać. A co, jeśli się nie zgodzi? Może pojadę w radiowozie? Może jednak ta karetka się znajdzie? W sumie to nie wiadomo. - Wszyscy się dopiero uczymy. Nie ma jeszcze procedur na każdą sytuację - mówi mi policjant.
"Moi" policjanci odwiedzają już osoby w kwarantannie. W Koluszkach jest ich osiem. Codziennie stają pod ich domami, dzwonią i proszą, by wyjrzeli przez okno. Jak na razie nie zdarzyło się, żeby ktoś się wyłamał.
- Ludzie rozumieją sytuację i się słuchają - ocenia policjant. Wyjaśnia mi też, że konsekwencje złamania zasad to nie tylko mandat. Przerwanie kwarantanny, choćby zwykły spacer czy wyrzucenie śmieci, podchodzi pod Kodeks karny, bo oznacza narażenie zdrowia i życia innych osób. A za to grozi już kara pięciu lat więzienia.
Takich przypadków jest na razie w całym kraju bardzo mało. W Łodzi dwóch chłopaków wyszło z mieszkania, by namalować graffiti na murach. Policjanci ich nakryli. Będzie mandat i najpewniej również sprawa karna.
Do domu najkrótszą drogą
Po 40 minutach na peron wjeżdża szynobus kolei aglomeracyjnej. Trochę się boimy z policjantami, że konduktor wystraszy się ich kombinezonów. Faktycznie, minę ma nietęgą, ale zgadza się mnie zabrać. Każe usiąść na końcu pociągu i z nikim nie rozmawiać. Już się cieszę, że wrócę spokojnie do domu, ale czeka mnie kolejna niespodzianka. Na dworcu Fabrycznym słyszę okrzyk: "Halo! Proszę się zatrzymać".
Kolejny policyjny patrol. Tym razem mundurowi mają maseczki i rękawiczki, bez kombinezonów. Każą stanąć pod ścianą.
- Musi zapaść decyzja, jak pan pojedzie do domu. Pewnie zabierze pana karetka.
- Panowie, ja mieszkam 10 minut spacerkiem od dworca.
- Nieważne.
Ochroniarze patrzą na całą scenę. Podchodzą do mundurowych, ale trzymają dystans. Podpowiadają: - Mamy specjalne pomieszczenie dla takich osób.
W tym momencie czuję się już jak zadżumiony.
Bartosz Józefiak w maseczce ochronnej fot: Bartosz Józefiak
Czwarty raz, odkąd przekroczyłem granicę, podaję swoje dane. - Jakie pan ma objawy? - pyta policjant, a ja czwarty raz tłumaczę, że nie mam żadnych, bo jakbym miał, toby mnie przecież z granicy nie puścili. Czwarty raz opowiadam, że wszyscy, którzy przekroczyli granicę, mają obowiązek poddać się kwarantannie. Ani policjanci, ani konduktorzy, których spotkałem, nie mają o tym pojęcia.
Wizja kolejnych godzin spędzonych na dworcu wpędza mnie w czarną rozpacz. Na szczęście dyżurny policji decyduje inaczej: - Pan już pójdzie do domu, tylko najkrótszą drogą i unikając ludzi.
Przemykam przez park do swojego bloku. Nie spotykam nikogo. Zatrzaskuję drzwi. Mam zapas jedzenia, piwo i wódkę na obowiązkowe Skype'owe imprezy, parę książek do nadrobienia. Czekam spokojnie na telefon od mundurowych kontrolujących moją kwarantannę.