Ile właściwie ludzi zmarło z jej powodu w latach 1918-1920 nie wiadomo. Do dzisiaj badacze spierają się na ten temat. Nie ma dokładnych danych statystycznych. Szacunki wahają się od 17 milionów do nawet stu milionów. Zachorował co trzeci albo co czwarty człowiek.
Obecna pandemia na tym tle nie wydaje się być szczególnie groźna. Na szczęście wirus SARS-Cov-19 nie jest tak zabójczy jak H1N1 z 1918 roku. Mamy też nieporównywalnie lepszą medycynę. W 1918 roku nawet nie wiedziano, co właściwie zabija tych wszystkich ludzi, poza tym, że choroba przypominała ostrą grypę. Nie było żadnych przydatnych leków, nie było urządzeń pozwalających ratować ciężko chorych. Dodatkowo wszystko działo się w cieniu I wojny światowej. Wszyscy mieli "ważniejszą" rzecz na głowie, czyli wygrać wojnę i uporządkować świat po niej.
Głównie z tego powodu pandemię hiszpanki określa się też jako "zapomnianą pandemię". Choć jej skala jest z dzisiejszej perspektywy porażająca, to sto lat temu szybko o niej zapomniano. W powszechnej świadomości dominował horror wojny, ataki przy pomocy broni gazowej, miliony zabitych w bezsensownych szturmach na linie okopów i koszmarnie okaleczeni żołnierze. Europa uginała się pod ciężarem wojennych długów i zniszczeń. Na gruzach imperiów tworzyły się nowe państwa i walczyły o swoją niepodległość.
W takiej rzeczywistości grypa szybko odchodziła w niepamięć. Zwłaszcza, że pandemia była gwałtowna. Zdecydowana większość zachorowań i śmierci miała miejsce jesienią i wczesną zimą lat 1918-1919. Przez jedno miasto czy państwo hiszpanka przetaczała się na przestrzeni kilku tygodni. W wielu amerykańskich miastach ofiar było tak dużo w taki krótkim czasie, że nie było dość trumien i ciała chowano w masowych grobach.
Transport chorych w amerykańskim mieście St. Louis Fot. CDC
Do dzisiaj nie ma pewności skąd wziął się zabójczy wirus hiszpanki. Wiadomo skąd wzięła się nazwa. Po prostu nie uczestnicząca w wojnie Hiszpania nie cenzurowała prasy, która mogła swobodnie donosić o nowej groźnej chorobie. Ciężko zachorował nawet król Alfons XIII. Stworzyło to wrażenie, że Hiszpania jest najpoważniej dotkniętym państwem. Jest jednak niemal pewne, że to nie stamtąd pochodził wirus.
Najpopularniejsze teorie mówią o obozowisku wojskowym w Kansas w USA albo o szpitalu wojskowym we Francji. Jedno jest pewne. To wojna stworzyła wirusowi idealne warunki do działania. Miliony ludzi było wcielanych do wojska, żyło najpierw w ciasnych obozowiskach podczas szkolenia a potem w ciasnych ziemiankach i okopach, osłabieni niedożywieniem i stresem. Do tego nie mający ani czasu, ani możliwości, ani chęci na higienę. Dodatkowo wszyscy ci ludzie masowo się przemieszczali pomiędzy państwami na skalę wcześniej nieznaną.
Amerykańscy żołnierze wracający do kraju z Francji. W takich warunkach o kolejne zakażenia było bardzo łatwo Fot. domena publiczna
Dzisiaj jest niemal pewne, że oryginalnie hiszpanka była wirusem odzwierzęcym, pochodzącym z ptaków. Na ludzi mogła się przenieść gdzieś pomiędzy rokiem 1900 a 1915, ale pozostała na tyle niegroźna, że niezauważona. W jakimś momencie najpewniej zakażeniu uległy świnie trzymane przy wojskowych obozowiskach i szpitalach jako źródło pożywienia. W nich wirus mógł dodatkowo wyewoluować do groźniejszej dla ludzi postaci.
Pierwszą falę zachorowań na wyraźnie nowy rodzaj grypy zarejestrowano na początku 1918 roku. Na razie choroba miała stosunkowo łagodny przebieg i wirus bez przeszkód rozprzestrzeniał się po całym świecie wraz z podróżującym żołnierzami. W sierpniu pojawiła się jednak jego zmutowana wersja. Drastycznie bardziej zabójcza. O ile podczas pierwszej fali umierało według brytyjskich danych około pięciu osób na tysiąc zakażonych, tak w drugiej fali nawet 25 na tysiąc.
Choroba najmocniej atakowała młodych i silnych ludzi. Na przykład żołnierzy. Współcześnie naukowcy przypuszczają, że działo się tak ponieważ ich silny układ immunologiczny bardzo gwałtownie reagował na wirusa. Za gwałtownie. Wiele ofiar "utopiło się", kiedy ich organizm chciał zwalczyć infekcję, najczęściej zaczynającą się w płucach, uszkadzał je i zalewał wydzielinami towarzyszącymi reakcji układu odpornościowego. Jest wiele relacji o chorych siniejących z niedotlenienia. Czasami miało to przybierać tak drastyczną formę, że "nie dało się odróżnić białych od czarnoskórych". Zdarzały się przypadki wykasływania krwi, cieknięcia krwi z nosa, uszu i oczu. Towarzyszyła temu wysoka gorączka.
Najwięcej ofiar zbierały komplikacje po przejściu grypy. Powszechne było bakteryjne zapalenie płuc osłabionych przez wirusa. Ponieważ nie było jeszcze antybiotyków, choroba miała najczęściej ciężki przebieg i była bardzo groźna.
Władze apelowały o to samo, co teraz - unikanie skupisk ludzkich, zwłaszcza osób kaszlących, unikanie transportu publicznego, mycie rąk, wietrzenie pomieszczeń, dobre odżywianie się i odpowiednie wypoczywanie, aby nie osłabiać organizmu. Masowo zaczęto używać materiałowych maseczek.
Produkcja maseczek z gazy w Bostonie. Nigdy nie było ich dość Fot. CDC
Niestety, nie było właściwie żadnych leków mogących się przydać w walce z chorobą. W amerykańskich Archiwach Narodowych zachowano szereg dokumentów dotyczących pandemii hiszpanki, w tym listy od lekarzy zajmujących się chorymi. Jeden z nich wysłany do Albuquerque na zachodzie USA donosił w grudniu 1918 roku, że chorym Indianom nakazuje leżeć, pić dużo ciepłej wody i przyjmować tylko płynne pożywienie. I tyle. Większość chorych po kilku dniach w majakach z gorączką średnio wynoszącą 39,5 st. C zaczynała dochodzić do siebie. Potem u wielu pojawiało się jednak zapalenie płuc, które zabijało w kilka kolejnych dni.
Nie ma szczegółowych danych na temat śmiertelności. Najbardziej precyzyjne informacje pochodzą z USA, które były stosunkowo mało ogarnięte wojenną zawieruchą. I tak w samym październiku 1918 roku hiszpanka zabiła tam 185 tysięcy ludzi. Ogólnie w USA było od 500 tysięcy do 675 tysięcy ofiar. Około pół procenta ówczesnej populacji. Znacznie gorzej było w biedniejszych rejonach świata. Wirus dotarł praktycznie wszędzie i na przykład w Indiach zabił prawdopodobnie kilkanaście milionów ludzi. Szacuje się, że było to około pięciu procent ludności subkontynentu. Wirus dotarł nawet na odizolowane wyspy na Pacyfiku. Na Samoa Zachodnim zakażeniu uległo 90 procent populacji a co czwarty mieszkaniec zmarł.
Dochodziło do takich tragedii jak ta w małej wiosce na Alasce o nazwie Brevig Mission. Wirus dotarł tam w połowie listopada 1918 roku. Prawdopodobnie za sprawą handlarza albo listonosza, który przybył z większej miejscowości psim zaprzęgiem. Wirus gwałtownie się rozprzestrzenił po małej mieścinie. W ciągu pięciu dni 72 z 80 dorosłych mieszkańców zmarło. Zostały prawie same dzieci.
Śmierć mieszkańców Brevig Mission miała szczególne znaczenie. Zmarłych pochowano w masowym grobie na wzgórzu opodal wioski i oznaczono szeregiem prostych białych krzyży. Po dekadach okazał się on być niezwykle ważny dla nauki. Ciała ofiar zostały świetnie zakonserwowane w wiecznej zmarzlinie i w 1997 roku z tkanki płucnej zwłok kobiety nazwanej "Lucy" udało się wyizolować materiał genetyczny wirusa. Pozwoliło to dowiedzieć się wiele nowego na jego temat.
Chcąc jak najlepiej poznać sprawcę najgorszej pandemii historii najnowszej, w 2005 roku zdecydowano się przywołać wirusa ze zmarłych. Zrobiono to w specjalnym laboratorium CDC (Centrum Kontroli i Prewencji Chorób - agencja rządu USA zajmująca się między innymi zapobieganiem groźnym chorobom zakaźnym) o trzecim z maksymalnie czterech stopni bezpieczeństwa. Przy odtwarzaniu wirusa mógł pracować tylko jeden człowiek, doktor Terrence Tumpey. Robił to wyłącznie po normalnych godzinach pracy laboratorium, kiedy nie było w nim nikogo innego. Dostęp do wydzielonej części laboratorium był pilnowany przez czytnik linii papilarnych, a pojemniki z próbkami otwierały się tylko po zeskanowaniu siatkówki oka dra Tumpeya. Dodatkowo cały czas przyjmował leki zwiększające odporność na potencjalne zakażenie. Gdyby jednak jakimś sposobem do niego doszło, to zostałby odizolowany i pozostawiony samemu sobie.
Doktor Terrence Tumpey podczas prac nad odtworzonym wirusem hiszpanki Fot. CDC
Na szczęście do tego jednak nie doszło. Prace nad otworzeniem wirusa zajęły kilka tygodni i zostały zwieńczone powodzeniem. Od sierpnia 2005 roku zaczęto go dokładnie badać. Okazało się, że jest zdolny do wyjątkowego szybkiego namnażania się i bardzo sprawnie atakuje płuca ofiary. Na przykład po czterech dniach od zakażenia myszy, w jej płucach było 39 tysięcy razy więcej wirusa hiszpanki niż zwykłej grypy. Ten pierwszy był średnio sto razy bardziej śmiertelny od tego drugiego.
Po długich badaniach uznano, że wirus hiszpanki był tak zabójczo groźny nie z powodu jakiejś jednej cechy, ale raczej unikalnego splotu cech zapisanych w jego ośmiu genach. Te uczyniły go znacznie łatwiej przenoszącym się, szybciej rozwijającym się i wywołującym poważniejsze objawy, niż inne wirusy grypy. Po prostu natura w toku ewolucji przypadkiem stworzyła superwirusa. Efekt to kilkadziesiąt milionów ofiar w ciągu niecałych dwóch lat. Naukowcy systematycznie ostrzegają, że coś takiego może się powtórzyć.