Dla Andrzeja Dudy wizyta w Waszyngtonie mogłaby w zasadzie zakończyć się zanim się na dobre zaczęła. Już w trakcie krótkiego spotkania z dziennikarzami, które poprzedzało właściwe rozmowy, padły słowa, które chciał usłyszeć. - Stany Zjednoczone rozważają ustanowienie w Polsce amerykańskich baz – stwierdził Donald Trump (tę deklarację wcisnął pomiędzy odpowiedzi na pytania dziennikarzy o zarzuty molestowania seksualnego wobec prezydenckiego nominata do Sądu Najwyższego Bretta Kavanaugh oraz sakramentalne utyskiwania na demokratów w Kongresie). Wystarczy, żeby Andrzej Duda mógł wrócić do Warszawy z tarczą.
Wyraźnie usatysfakcjonowany wizytą w Białym Domu prezydent dostarczył elektoratowi Prawa i Sprawiedliwości dowodów – i zdjęć! – pokazujących, że Polska nie jest izolowana, tylko przyjmowana na światowych salonach. Nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy „dobrej zmiany” musieli w to zwątpić po skandalu związanym z nowelizacją ustawy o IPN autorstwa Patryka Jakiego, który opóźnił wizytę Dudy w USA o prawie pół roku.
Do politycznego przełomu nie doszło. Nie dowiedzieliśmy się niczego nowego, czego nie wiedzieliśmy przed szczytem. Amerykanie rozważają stałą obecność swoich wojsk w Polsce? Oczywiście, że tak. Oficjalnie wiedzieliśmy to już pod koniec lipca, bo wtedy amerykański Kongres zobowiązał Pentagon do przygotowania stosownego raportu na ten temat (ma być gotowy za pół roku).
Nawet jeśli ostatecznie nie powstanie w Polsce stała baza US Army, to - sądząc po deklaracjach Trumpa i ciepłych wspomnieniach z wizyty w Warszawie - możemy liczyć na jego przychylność w sprawie stopniowego zwiększania obecności wojsk amerykańskich. To dobra wiadomość, która oznacza kontynuację dotychczasowego kursu administracji amerykańskiej. Już dziś amerykańscy żołnierze stacjonują w Polsce zgodnie z ustaleniami powziętymi na szczycie w Warszawie w 2016 roku oraz w ramach operacji Atlantic Resolve. Do tego – choć ze znacznym opóźnieniem – powstaje baza w Redzikowie, stanowiąca element amerykańskiej tarczy antyrakietowej, która de facto będzie właśnie stałą bazą.
Andrzej Duda kilka razy próbował połechtać ego lokatora Białego Domu. Na uwagę Trumpa, że nie tylko Chiny, ale i Unia Europejska wyzyskują Stany Zjednoczone, Duda odparł, że zgadza się z trumpową maksymą „America first”, i że amerykański prezydent jako wytrawny biznesmen umie świetnie liczyć. Oby tylko nie okazało się, że z tego liczenia wyniknie wojna handlowa pomiędzy USA i Unią Europejską, na której możemy tylko stracić.
Podlizywaniem się była także deklaracja prezydenta Dudy, że ewentualną amerykańską bazę w Polsce nazwiemy Fort Trump. Pomysł ten jako żart z wybujałego ego Donalda Trumpa podsunął mi kilka tygodni temu w Waszyngtonie republikański doradca. Trudno nie czuć zażenowania, gdy z ust polskiego prezydenta takie słowa padają całkiem na serio na oficjalnej konferencji prasowej.
Wrażenie uległości wobec Trumpa spotęgowała również deklaracja, że Polska jest gotowa zapłacić za zwiększenie amerykańskiej obecności wojskowej kwotę o wiele większą niż dwa miliardy dolarów, o której była mowa w ujawnionej kilka miesięcy temu propozycji Ministerstwa Obrony Narodowej. Dzięki temu mogliśmy liczyć na pochwałę ze strony prezydenta USA, który jednocześnie wytknął innym bogatszym państwom (czyli Niemcom), że nie płacą wystarczająco za amerykański parasol bezpieczeństwa. Położenie kilku miliardów dolarów na stole mogło być również próbą mocnego wejścia w logikę transakcyjną bliską sercu Trumpa.
Niezależnie od tego, czy Duda rzeczywiście okazał Trumpowi skrajną uległość, czy może była to przemyślana taktyka, narażamy się na całkowita wasalizację i konieczność ciągłego udowadniania Amerykanom naszej przydatności sojuszniczej – wyrażonej w dolarach (których nie mamy znowu tak wiele), poparciu politycznym (służącym w obecnej sytuacji raczej destrukcji wspólnoty europejskiej niż odbudowie więzów transatlantyckich) albo nawet życiem naszych żołnierzy. W skrajnym scenariuszu narażamy się na przekształcenie naszych relacji z USA z politycznego partnerstwa opartego również na wspólnych wartościach na relację quasi mafijną, w której nam przypadnie rola drobnego sklepikarza płacącego haracz najsilniejszemu hersztowi w okolicy.
Ostatnią kwestią, o której warto wspomnieć jest Nord Stream 2. Jeszcze niedawno media donosiły, że rząd zabiega w Waszyngtonie o nałożenie sankcji na firmy zaangażowane w budowę gazociągu, aby wymusić jej przerwanie. Przykładając ucho w inne miejsca można było z kolei usłyszeć, że to raczej Amerykanie mobilizują Polskę do silniejszego oporu. Jeśli trafna jest pierwsza interpretacja, to PiS nie osiągnął celu. Donald Trump stwierdził, że jego administracja nie zajmuje się tematem sankcji. Jeśli bliższa prawdzie jest druga teza, to Amerykanie odnieśli przynajmniej częściowy sukces. Berlin rozpoczął właśnie poszukiwania lokalizacji pod budowę gazoportu, który przyjmować ma skroplony gaz z USA. Amerykański ambasador w Niemczech Richard Grenell spodziewa się, że budowa zostanie ukończona przed 2022 rokiem. W tej sytuacji z perspektywy USA kwestia zablokowania Nord Stream 2 nie jest już tak paląca. Niech to dla naszych władz będzie lekcja jak działa polityka transakcyjna a la Trump.
Adam Traczyk jest współzałożycielem i szefem think tanku Global.Lab
Tydzień na Gazeta.pl. Tych materiałów nie możesz przegapić! SPRAWDŹ