Od redaktora działu Opinie: Publikujemy kolejny mocny głos w naszej dyskusji po głośnym tekście Wosia, który nawoływał do budowania mostów z PIS-em. Część czytelników będzie pewnie wkurzonych tym, co pisze poniżej Szubartowicz, albo potraktuje to jak starą śpiewkę obozu III RP: kto nie z nami, ten z Kaczyńskim. Dla mnie tezy Szubartowicza - choć z wieloma się nie zgadzam - są ciekawym katalogiem argumentów, z którymi trzeba się zmierzyć i potraktować poważnie (zwłaszcza zalecam to lewicy). Nie obrażajmy się, dyskutujmy! Grzegorz Sroczyński
***
Lewica popełnia historyczny błąd. Zamiast wznieść się na poziom patriotycznego obowiązku i przyłączyć do wspólnego frontu anty-PiS, a przynajmniej zjednoczyć się sama ze sobą, woli atakować pozostałą część opozycji i popadać w coraz większą śmieszność, elegancko zwaną pogubieniem.
Oczywiście cały ten wywód ma sens pod jednym warunkiem: uznania, że PiS przy pomocy gwałtu na konstytucji buduje w Polsce swoistą dyktaturę, przejmuje sądy, by zapewnić sobie nieograniczoną, odporną na jakikolwiek wynik wyborczy władzę, dąży do faktycznego Polexitu, o czym świadczy deklaracja Jarosława Gowina, że rząd może zignorować wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE. Jeśli uznajemy, że takie są fakty, to obowiązkiem całej opozycji jest zatrzymanie tego szaleństwa przy pomocy wspólnego frontu demokratycznego.
Jeśli tak jest - a uważam, że tak właśnie jest - uznać wypada, że lewica nie dorosła mentalnie do sytuacji, z jaką mamy w Polsce do czynienia po przejęciu władzy przez PiS w 2015 roku. Egoizm, bycie opozycją do opozycji, granie w tę samą polityczną grę, w jaką grało się w czasach działającej demokracji i przestrzegania reguł, sprzyjanie symetryzmowi, urazy, fochy, resentyment - to tylko niektóre symptomy tego zdumiewającego stanu. Przyznam, że nie spodziewałem się tego po formacjach niosących na sztandarach wolność, równość i braterstwo, mających w swoim portfolio wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej, a także wieloletnie umacnianie demokracji w naszym kraju.
Tymczasem zamiast szukać swojego elektoratu, który dziś jest niepewny, odzyskać ten socjalny, który zagospodarował PiS, przedstawić spójną koncepcję ideową, czyli zająć się własnym pogubieniem, lewica woli szukać wroga tam, gdzie go nie ma, i na nim się koncentrować, odbierając całej formacji demokratycznej szanse na skuteczne pokonanie PiS. Przedstawia przy tym absurdalny argument, że współpraca w ramach wspólnego frontu mogłaby ją pozbawić tożsamości programowej. Pytanie: kto i po co miałby ją tego pozbawiać? Otóż nikt i po nic, bo formacje nielewicowe nie potrzebują wchłaniać lewicowych, a jeden plus jeden równa się dwa, a nie jeden. Argument, że PO wchłonęła Nowoczesną upada, bo przecież obie te formacje były już kiedyś jednym, a przynajmniej bardzo podobnym.
Zamiast szukać porozumienia lewica woli snuć opowieść o nieistniejącym duopolu, czyli rzekomym POPiS-ie, który trzeba rozbić, jakby ta polityczna fatamorgana mogła stać się alibi dla własnej nieporadności czy nieskuteczności. POPiS-ie? Przecież partie są silne poparciem wyborców, czy zatem gdyby to lewica miała je na odpowiednio wysokim poziomie, to byłby duopol LewoPiS? Jedyny duopol, jaki dziś istnieje, to pęknięta na pół Polska. Po jednej stronie demokracja, a po drugiej dyktatura. A więc zamiast pójść za własnymi deklaracjami, że PiS rzeczywiście wyprowadza Polskę z kręgu cywilizowanych państw europejskich, lewica woli podtrzymywać mit „polskiego Macrona” i „trzeciej drogi”, żeby dzięki tym mirażom odzyskać utraconą świetność i znaczenie.
To samobójcza strategia. Niemal wszystkie sondaże pokazują, że opozycja zjednoczona ma realne szanse na sukces, a niezjednoczona może liczyć na zwycięstwo jedynie w marzeniach sennych. Od długiego czasu widać także, że notowania lewicy znacząco nie rosną, a głoszone przez jej liderów treści nie uwodzą wyborców na tyle, by dogonić choć na odległość spojrzenia najmocniejszą partię opozycyjną. To jednak nie przeszkadza działaczom i publicystom lewicowym snuć bajęd o wyjątkowej roli lewicy w czasach podłej zmiany, a najbardziej ekstrawaganckich ideologów pchać do proponowania współpracy z Jarosławem Kaczyńskim.
Nawiasem mówiąc, po tekście Rafała Wosia - bo o nim mowa - pewien mój znajomy zaproponował freudowską interpretację tej propozycji: że w gruncie rzeczy „dobra zmiana” jest wypartym lewicy. Innymi słowy, prawda o tym, że lewica chciałaby być taka jak PiS, została wyparta do nieświadomości i powraca teraz jako koszmar w różnych symptomach, a jednym z nich jest właśnie tekst publicysty „Polityki”. Jestem jednak pewien, że wszyscy temu zaprzeczą, ale przecież intelektualna zabawa nie boli. Podobnie jest z koronnym argumentem przeciwników jednoczenia się, że po ewentualnych zwycięskich wyborach nastąpi po stronie opozycji bratobójcza wojna, bo nikt nie ma pomysłu na Polskę po PiS. To klasyczne mydlenie oczy, ponieważ doskonale wiadomo, jaka ta Polska ma być: demokratyczna, praworządna, proeuropejska, szanująca konstytucję, wolna, tolerancyjna. I doprawdy nie trzeba wielkiego wysiłku, by domniemana koalicja PO-SLD tego dokonała.
Partia Razem - choć to wyświechtany żarcik - woli być osobno i nie tylko nie zamierza przyłączać się do żadnego anty-PiS, ale nawet z SLD nie wyobraża sobie koalicji, bo przy okazji podtrzymuje wizerunek formacji antykomunistycznej, która zarzuca starszym kolegom wspieranie Kościoła, ukrywanie tajnych więzień CIA czy romans ze znienawidzonym liberalizmem. Buduje swoją wycenianą w sondażach na kilka procent potęgę atakowaniem elit i inteligencji, które rzekomo gardzą docenionym przez PiS prostym człowiekiem, a na próbę rozmowy o jednoczeniu się opozycji reaguje histerią, która - przynajmniej w mediach społecznościowych - przybiera formę przedziwnych arlekinad typu „nie będziemy poddanymi Schetyny”, „PiS i PO to jedno zło”, „zamilcz, piesku Platformy” itp. Trudno uznać ten styl za wyraz dojrzałości politycznej, choć zastanawiać może, dlaczego atakując Schetynę nie podaje się kontrpropozycji wodza. Publicyści różnych wyznań wskazywali kiedyś na Rafała Trzaskowskiego, ale odkąd pojawił się ponadprzeciętnie komplementowany Patryk Jaki, kandydat PO na prezydenta Warszawy także stał się "be" w labilnej optyce opiniotwórczych mediów.
Zresztą obsesja na punkcie PO udziela się także w SLD. Zaostrzający retorykę Włodzimierz Czarzasty deklaruje wprawdzie, że kierowana przez niego partia nigdy nie zawiąże koalicji z PiS-em, ale jednocześnie to z Platformy i Nowoczesnej uczynił obiekty namiętnej niechęci. W jego przypadku jednak chodzi o kalkulację polityczną: sądzi, że przy pomocy takich zabiegów utrzyma pozycję trzeciej siły, zatrzyma tradycyjny elektorat, zyska ten socjalny odpływający od PiS, wprowadzi do Sejmu grupę posłów i obejmie wygodną funkcję języczka u wagi. Niezły plan, jednak nie na nadzwyczajne czasy, kiedy barbarzyńca paraduje bezwstydnie z kijem bejsbolowym, niszczy ustrój państwa, a realizm magiczny staje się rzeczywistością. Postkomuniści byli zdolni do rozmowy z "Solidarnością" przy Okrągłym Stole, to była wspólna mądrość tamtego pokolenia, której spodziewałbym się także po politycznych następcach. Jak słusznie zauważył Jan Ordyński, wiceszef Towarzystwa Dziennikarskiego: "Niech SLD pójdzie po rozum do głowy. Każdy musi trochę ustąpić. To nie jest czas na własne ambicje, fochy, strojenie min. Trzeba ratować Polskę".
Swój pomysł na ratowanie Polski ma Robert Biedroń, kolejny lewicowy lider, ikona "trzeciej drogi", w którym wielu widzi "polskiego Macrona". Wprawdzie dotychczas nie wypowiedział się jednoznacznie, czy porzuci Słupsk i będzie się ubiegał o posadę w Parlamencie Europejskim, nie przedstawił propozycji programowych, nie pokazał struktur swojej nowej formacji, w zasadzie nie wiadomo nawet, czy reprezentuje lewicę, czy jakiś nurt prowolnościowy nowego typu, ale za to głośno się odgraża, że niczym szeryf wkroczy na pole walki i zrobi wreszcie porządek ze wszystkimi. To kolejny symptom, który nazwałbym szlachetnym odklejeniem od rzeczywistości. Biedroń od lat jest znaną postacią, przy boku Palikota udało mu się tchnąć w życie publiczne ducha tolerancji, jednak od wielkości do groteski tylko jeden krok. Za miesiąc wybory samorządowe, za rok parlamentarne, proponowanie dziś kolejnej formacji opozycyjnej może spowodować jedynie jeszcze większe rozdrobnienie po tej stronie sceny politycznej, odebranie głosów zarówno Koalicji Obywatelskiej, jak i pozostałym partiom lewicowym. Jeśli jednak słuszny jest postulat, by zjednoczyć całą lewicę i stworzyć drugi blok opozycyjny, to warto zapytać, czy Zandberg, Czarzasty i Biedroń będą w stanie się ze sobą dogadać. Obawiam się, że może to być trudniejsze niż rozmowa ze Schetyną.
Dziś lewica, jeśli chce coś znaczyć, ma dwa wyjścia: zjednoczyć się ze wszystkimi, którzy uważają, że przeciwnik jest jeden i należy go pokonać, by móc budować nową Polskę - albo zjednoczyć się sama ze sobą, przestać atakować opozycję i zwartym blokiem dołączyć do wspólnej próby odsunięcia PiS od władzy. Trzeciej drogi nie ma.
Przemysław Szubartowicz jest poetą, publicystą, byłym dziennikarzem TVP i radiowej Jedynki (zdjętym z anteny przez „dobrą zmianę”). Obecnie pracuje w portalu Wiadomo.co