Rogojsz: Cyrk, nie komisja śledcza. Jeśli polska polityka może się jeszcze ośmieszyć, właśnie to zrobiła

Miało być wielkie "grillowanie", a wyszła wielka kompromitacja. Przesłuchanie Jacka Rostowskiego pokazało, dlaczego komisji śledczych nikt w Polsce nie traktuje poważnie.

Po przeszło sześciu godzinach przesłuchania śledczy nie zdołali zakończyć nawet pierwszej tury pytań do świadka. Byłego wicepremiera nie odpytała nawet połowa składu komisji. Ale trudno się dziwić, skoro większość czasu obu stronom zabierało przerzucanie się sarkastycznymi uwagami, krzyki i wzajemne złośliwości. Skalę absurdu, jakim było – a w zasadzie jest, bo w chwili pisania tego komentarza wciąż trwa – dzisiejsze posiedzenie komisji ds. Amber Gold pokazuje, że nawet pełnomocnik byłego wicepremiera w rządzie PO-PSL przyłączył się do tego groteskowego teatrzyku politycznego.

Finalny produkt, jaki dostali oglądający posiedzenie komisji Polacy nijak się ma do ambitnych planów, które wobec tego wydarzenia mieli posłowie Prawa i Sprawiedliwości. Rostowski to jedna z najważniejszych – obok Michała Tuska, Pawła Adamowicza, Marka Belki i Pawła Wojtunika – figur, które stanęły przed komisją. Cel był więc jasny – „zgrillować” jednego z kluczowych ludzi Donalda Tuska, robiąc dobry „podkład” pod jesienne przesłuchanie samego przewodniczącego Rady Europejskiej. Wszystko w duchu toczącej się w najlepsze kampanii samorządowej, w której komisja ds. Amber Gold od początku miała być kluczowym orężem w rękach partii rządzącej.

Co z Rostowskim? Jego celem, co oczywiste, było niedopuszczenie do tego. Przyjął jednak bardzo ryzykowną strategię – co chwilę mówił, że czegoś nie wie, nie pamięta, że coś mu się wydaje, ale nie jest pewny. Ta śmiała strategia byłaby skazana na porażkę, gdyby nie fakt, że były minister finansów postanowił zagrać va banque. Ironizowanie, sarkastyczne komentarze, przekrzykiwanie się z członkami komisji miały storpedować jej prace. Trzeba oddać Rostowskiemu, że wyszło mu to kapitalnie. Zwłaszcza, że PiS-owscy członkowie komisji zaskakująco szybko połknęli haczyk. Co więcej, na początku ta oratorska próba sił była nawet zabawna. Rostowski, skądinąd niegłupi jegomość, potrafi żonglować słowem i zaleźć za skórę swoim retorycznymi popisami. Jednak już po półtorej czy dwóch godzinach słuchający – w tym autor niniejszego tekstu – mieli tego przerysowanego kabaretu serdecznie dosyć. A co dopiero po czterech albo pięciu!

Ostatecznie stanęło na tym, że członkowie komisji w pewnym momencie marzyli już tylko, żeby opuścić ten polityczny stand-up wątpliwej jakości i nie musieć słuchać byłego wicepremiera (choć przewodnicząca Wassermann konsekwentnie zapewniała, że mogą tam siedzieć tak długo, jak to będzie konieczne).

Rostowski też jednak nie wygrał tej batalii na słowa i fakty. Jego taktyka ośmieszania PiS-owskich śledczych i samej komisji obróciła się przeciwko niemu i z pewnością nie zjednała Platformie Obywatelskiej poparcia Polaków w sprawie afery Amber Gold. Ci byli raczej zirytowani impertynencją i lekceważącym podejściem byłego polityka, który zdawał się wybornie bawić w świetle kamer.

Jeśli już szukać jakichś pozytywów wielogodzinnych zmagań Rostowskiego z komisją, to jedynym jest litania barwnych cytatów. Część z nich ma szansę szybko trafić do kanonu polskiej polityki („w Trójmieściu” zajmie poczesne miejsce obok „w Bydgoszczu” tego samego zresztą autora). Tylko, czy naprawdę musimy organizować pochłaniające majątek z budżetu państwa komisje śledcze, żeby przez godzinę pośmiać się z infantylnych dialogów ludzi, którzy z założenia powinni być przecież poważni? Szczerze wątpię.

Więcej o: