Jesteś w dziale opinie portalu Gazeta.pl. Publikujemy teksty bardzo różne ideowo i zawsze wyrażają one poglądy autorów, a nie redakcji.
„Donald Trump jest przywódcą słabym, chaotycznym, nieprzewidywalnym, niedouczonym i niechcącym się uczyć” – twierdzi na łamach Gazeta.pl Marcin Bosacki w tekście „Polsko, jak najdalej od Trumpa!”. „Budowanie jakichkolwiek strategii politycznych na współpracy z nim jest błędem kardynalnym” – pisze Bosacki. Okazją do fali podobnych komentarzy stał się szczyt w Helsinkach. Krytykę słychać nie tylko ze środowisk tradycyjnie Trumpowi wrogich, lecz także prominentów Partii Republikańskiej. Prezydent USA rzeczywiście nie ustrzegł się podczas spotkania z Władimirem Putinem dużych błędów (najgorszym było publiczne dezawuowanie własnych służb specjalnych). Ale uznawanie tego szczytu za klęskę Stanów i wolnego świata, a Trumpa za idiotę, nieudacznika i rosyjskiego agenta wpływu to strzał kulą w płot. Bo wbrew temu, co się w kółko wypisuje w liberalnych mediach, Trumpowi o coś chodzi. Zresztą nawet „nieprzewidywalnego i niedouczonego” prezydenta USA warto starać się zrozumieć, zamiast hejtować.
Nieprzewidywalność Trumpa to jego taktyka. Podobnie jak odgrywanie od czasu do czasu prostaczka, odrobinę zagubionego na politycznych salonach. Nie dajmy się nabierać na pozory, lecz raczej poszukajmy w jego działaniach sensu i racjonalnej linii przewodniej. Bo jeśli istnieje, i w dodatku wynika z prawidłowo rozpoznanego długofalowego interesu USA, to będzie kontynuowana (choć może w nieco innym stylu) również przez następnych lokatorów Białego Domu. Jaka to linia?
Znany nam ład międzynarodowy odchodzi do lamusa. Wspólnota Zachodu pęka, a zachowanie Trumpa jest bardziej skutkiem niż przyczyną tego procesu. Unia Europejska przeżywa kryzys, a jednocześnie rośnie potęga Chin. Problemy różnego rodzaju „chuliganów”, poczynając od radykalnych islamistów, przez reżim północnokoreański, aż po putinowską Rosję, nie znajdują rozwiązań w ramach dotychczasowego paradygmatu. Nad tym wszystkim wisi widmo światowego kryzysu ekonomicznego, którego kolejną odsłonę coraz częściej wieszczą ekonomiści.
W tej sytuacji Waszyngton stawia na ucieczkę do przodu i kalkuluje: najważniejsze są interesy amerykańskiej gospodarki, trzeba więc wywołać – i wygrać! – wojnę ekonomiczną z Chinami. Reszta to tylko narzędzia. Rosja jest w tej układance tylko jednym z dostępnych zasobów, które lepiej mieć po swojej stronie, niż pozostawić rywalom.
Niewykluczone, że Trump pojechał do Helsinek głównie po to, by zapoczątkować proces stopniowego wciągania Moskwy do swojej strefy wpływów. O równorzędnym partnerstwie nie ma mowy z uwagi na różnicę potencjałów, ale pozory takiego równorzędnego partnerstwa mogą być przejściowo przez USA tworzone. Dla Trumpa to w gruncie rzeczy żaden problem, a dla Putina hojny prezent i niezła zachęta do wkroczenia na ścieżkę atrakcyjną także z rosyjskiego punktu widzenia, chociaż szalenie trudną.
Podobny model został zastosowany wobec Kim Dżong Una. Wcześniej to Chińczycy mieli monopol na rozgrywanie problemu koreańskiego i trzymanie Kima na smyczy (kiedy dyktator fikał, reszta świata musiała prosić Chiny o interwencje). Trump więc zaszarżował i – nie oglądając się na krytykę – otworzył sobie pomost do bezpośrednich kontaktów z dyktatorem. Kiedy i jakie efekty to przyniesie, na razie nie ma co przesądzać. Niemniej pretensje o brak namacalnych korzyści już teraz są – najdelikatniej mówiąc – śmieszne.
Odwrócenie Rosji przeciwko Chinom i podkradanie jej Europie to plan maksimum, hipotetyczny i niepewny. Po drodze jest jednak parę celów cząstkowych, które Biały Dom może osiągnąć dzięki dialogowi z Kremlem.
Pierwszym jest zakończenie wojny w Syrii. Dla Trumpa byłby to ogromny plus wizerunkowy (wszak do tej niezbyt sensownej awantury doprowadził Barack Obama wespół z Londynem i Paryżem), a także znaczne wzmocnienie bezpieczeństwa Izraela (co z powodów nie do końca jasnych jest dla amerykańskiego prezydenta niezwykle istotne). Prawdopodobnie uzgodnioną w Helsinkach ceną, z punktu widzenia reszty świata raczej wartą zapłacenia, będzie przetrwanie u władzy Asada i zgoda na wpływy rosyjskie w Lewancie. Moskwa zaś ze swej strony, musi „tylko” zmusić Iran do wycofania się z regionu lub przynajmniej do ograniczenia antyizraelskiej aktywności.
Nic nie wskazuje natomiast na to, by analogiczny deal zawarto odnośnie do Europy Środkowo-Wschodniej. Ani Ukraińcy, ani my nie mamy więc dziś powodów do paniki. Dziś – bo jutro lub pojutrze na stole negocjacyjnym jednak może się pojawić kwestia uznania przez Waszyngton aneksji Krymu, wycofania amerykańskiego wsparcia wojskowego dla Ukrainy, a nawet milczącej zgody na przesunięcie rosyjskiej strefy wpływów dalej na zachód. Niestety, gdyby miałoby to być ceną za pomoc Moskwy w szachowaniu Pekinu, każdy amerykański prezydent bez wahania ją zapłaci. Przynajmniej przy zachowaniu naszej obecnej – relatywnie niewielkiej – atrakcyjności jako partnera politycznego, militarnego, wywiadowczego i gospodarczego. Urzędowy optymizm odnośnie do trwałości sojuszu z USA prezentowany w ostatnich dniach przez polityków i sympatyków PiS trąci cynizmem lub naiwnością (to drugie byłoby znacznie gorsze w skutkach).
I tutaj kryje się prawdziwe wyzwanie: mamy coraz mniej czasu na budowę silnej i innowacyjnej gospodarki będącej dla USA i całego Zachodu atrakcyjnym partnerem, na stworzenie instytucji państwa zdolnego do dźwigania roli producenta, a nie tylko konsumenta bezpieczeństwa i niebędącego ciągłym troublemakerem, wgranie w świadomość zachodnich wyborców przyjaznych dla Polski narracji. Od tego głównie zależy, czy skłonność do przehandlowania nas Rosjanom będzie w Waszyngtonie mała czy duża – a nie od cech osobowości, poziomu wiedzy i kindersztuby aktualnego lokatora Białego Domu.
Warto przypomnieć, że jednak to Trump – niezależnie od swych niezręcznych zachowań na konferencji w Helsinkach i innych grzechów – prowadzi wobec Kremla bodaj najbardziej asertywną politykę spośród wszystkich prezydentów po Ronaldzie Reaganie. Wobec tego, jeśli już mamy podejrzewać go o bycie szantażowanym hakami przez jakiś wywiad, to raczej nie GRU otwiera listę podejrzanych. Pamiętajmy też, że rosyjscy lobbyści wspierali hojnie Clinton Foundation, zaś wspominany przez niektórych z sentymentem Obama potrafił puszczać oko do Dmitrija Miedwiediewa i – nie zdając sobie sprawy z włączonego mikrofonu – obiecywać Rosjanom „większą elastyczność” po reelekcji.
Dlatego, zamiast wybrzydzać, lepiej poszukujmy skutecznej instrukcji obsługi Ameryki. Ameryki takiej, jaka jest, a nie takiej, jaką sobie wymarzyliśmy.
* * *
Witold Sokała jest ekspertem fundacji Po.Int i Nowej Konfederacji, wicedyrektorem Instytutu Polityki Międzynarodowej i Bezpieczeństwa UJK
Od jakiegoś czasu na Gazeta.pl publikujemy opinie publicystów z różnych stron sceny politycznej - mamy nadzieję, że są dla Ciebie interesujące! Co o nich sądzisz? Weź udział w ankiecie. KLIKNIJ TUTAJ, aby odpowiedzieć na kilka krótkich pytań.