Bosacki: Polsko, jak najdalej od Trumpa! Konferencja po spotkaniu z Putinem to kompromitacja

Marcin Bosacki
Był to najbardziej dziwaczny szczyt USA - Rosja w historii. I jedno z największych upokorzeń najstarszej demokracji świata. Teraz trzeba się starać, by to, co robi prezydent Trump, nie zaszkodziło Europie i Polsce na trwałe.
Jesteś w dziale Opinie portalu Gazeta.pl. Publikujemy teksty bardzo różne ideowo i zawsze wyrażają one poglądy autorów, a nie redakcji.

Na szczycie prezydentów Trumpa i Putina w Helsinkach było wiele rzeczy dziwnych, a nawet dziwacznych. Konkurencja na to, kto bardziej się spóźni na spotkanie. To, że spotkanie w cztery oczy trwało dużo dłużej (ponad 2 godziny) niż spotkanie delegacji, gdzie zazwyczaj omawia się w szczegółach najważniejsze kwestie. Ale politycznie kluczowe były trzy osobliwości.

Po raz pierwszy w historii prezydent Rosji (lub ZSRR) spotykał się z prezydentem, któremu jego służby specjalne wprost pomogły wygrać wybory – a dowody tej pomocy zostały ujawnione trzy dni przed szczytem. Sądowe oskarżenie 12 oficerów rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU przez specjalnego prokuratora amerykańskiego pokazuje nie tylko jak szeroko rosyjskie służby hasały (nie tylko online) po Ameryce. Ujawniony szokująco szczegółowo zapis działań GRU, by w 2016 roku pomóc Trumpowi to też przekaz amerykańskiego „głębokiego państwa”: wiemy o was bardzo dużo, drugi raz nie zaskoczycie. Przekaz tyleż do Rosjan, co do własnego prezydenta.

I tu dochodzimy do niezwykłości tego szczytu numer dwa. Po raz pierwszy w historii połowa Amerykanów – i WIĘKSZOŚĆ amerykańskiej elity – uważa, że przedstawiciel ich kraju na szczycie gra dla drugiej strony - a przynajmniej ma obawy, że tak być może. Spora część rosyjskiej elity miała takie przekonanie, słusznie bądź nie, w czasach późnego Gorbaczowa czy Jelcyna. W Ameryce taka siła podziałów politycznych i podejrzliwości wobec urzędującego prezydenta jest smutną nowością. W takiej sytuacji Trump mógł wybrać na szczycie jedną z dwóch taktyk. Albo być wobec Putina twardym, domagać się twardych wyjaśnień co do manipulowania wyborami w USA i pokazać, że rosyjska pomoc dla niego jako kandydata nie determinuje polityki, którą prowadzi jako prezydent. Albo histerycznie negować te dowody i krzyczeć, że to wszystko „polowanie na czarownice”. Trump wybrał to drugie.

Wreszcie trzecia osobliwość tego szczytu, dla nas najważniejsza. Donald Trump był pierwszym prezydentem USA, który, spotykając się z przywódcą Rosji, reprezentował głównie siebie. Nie reprezentował Zachodu - z własnego wyboru. Trump stary Zachód uważa za zły. Kilkanaście godzin przed szczytem określił Europę jako takiego samego „przeciwnika” jak Rosja czy Chiny. Kilka dni wcześniej powiedział, że UE „zabija” Amerykę w handlu. Kilkakrotnie głosił, że NATO jest „przestarzałe”.

Co więcej, Trump na szczycie nie bronił nawet USA. Tuż przed spotkaniem ogłosił, że za „najgorsze w historii” stosunki Rosja – USA odpowiedzialna jest „głupota USA”, czyli jego poprzedników. Świadomie, co łączy go z takimi populistami jak Kaczyński, Erdogan czy Orban, wybrał ostrą grę w wewnętrznej polityce kosztem międzynarodowych interesów i wizerunku kraju jako całości.

Putin za darmo dostał to, co chciał

W takich warunkach było oczywiste, że Putin dostanie w Helsinkach to, na czym głównie mu zależało. Blask kamer z całego świata. Uznanie, że to Rosja obok USA jest głównym rozgrywającym globu. Zakończenie rozpoczętego po agresji na Ukrainę czteroletniego okresu, gdy był traktowany na scenie światowej jak trędowaty. I to wszystko bez zapłacenia czymkolwiek. Trump od niego żadnej zapłaty nie wymagał.

Konferencję prasową po spotkaniu historia zapamięta jako jeden z najbardziej upokarzających spektakli w historii USA. Trzy czwarte wypowiedzi obu prezydentów tworzyły zgodne zaprzeczenia co do rosyjskiej ingerencji w amerykańskie wybory i zmowy sztabu Trumpa z wywiadem Putina. Obaj mówili prawie to samo, ale to Putin trzymał jako taki fason. Trump wyglądał jak nerwowy uczniak powtarzający wielokrotnie „nie wiem, skąd się tam wzięły!”, gdy nauczyciel znalazł w jego kieszeni papierosy.

Tuż po tym spektaklu Michael Steele, niedawny przewodniczący Partii Republikańskiej, zatwitował: „Tak jest, kiedy agent stoi koło oficera prowadzącego”. Komentarz dwa lata temu niewyobrażalny. I niepojęte, jak nisko politykę w USA popycha Donald Trump - swym nieokiełznanym temperamentem, brakiem doświadczenia i zasad oraz podejrzanymi powiązaniami.

W takich okolicznościach należy się niemal cieszyć, że szczyt skończył się bez jakichkolwiek konkretnych ustaleń  w najważniejszych kwestiach globu. Zapowiedzi redukcji broni nuklearnej, współpracy w Syrii czy powołania grup roboczych do zbadania najważniejszych spraw to ogólniki, zapewne bez żadnego znaczenia. To, że nie doszło do żadnego handlu, np. pomoc wobec Iranu za uznanie aneksji Krymu (co Trump tydzień temu sugerował), jest zasługą otoczenia prezydenta. To dzięki profesjonalistom nie powtórzyła się wpadka sprzed miesiąca ze szczytu Trump – Kim, gdzie prezydent USA za nic obiecał dyktatorowi odwołanie manewrów wojskowych z Koreą Południową, zaskakując wszystkich, w tym współpracowników.

Nie budujmy sojuszu z Trumpem

Co z tego wszystkiego wynika dla Polski? Helsinki ostatecznie potwierdziły: Donald Trump jest przywódcą słabym, chaotycznym, nieprzewidywalnym, niedouczonym i niechcącym się uczyć – a więc budowanie jakichkolwiek strategii politycznych na współpracy z nim jest błędem kardynalnym.

Tymczasem sojusz z Trumpem to jedyny instynkt (bo nie plan, ani tym mniej strategia) obecnych władz Polski w polityce międzynarodowej. Instynkt udziału w wyścigu nacjonalizmów, instynkt walki ze „stetryczałą i kosmopolityczną Unią”, instynkt tworzenia międzynarodówki populistów uzurpujących w swych krajach kolejne pola władzy kosztem konstytucji.

To dla takich instynktów PiS zerwał kontrakty zbrojeniowe z Europą i uparcie walczy z UE na wszelkich polach. To dlatego zgłosił Waszyngtonowi bilateralną ofertę goszczenia bazy wojsk USA – nie informując choćby pozostałych sojuszników. To dlatego żaden (!) czołowy polityk PiS nawet nie zareagował, gdy Trump nazywał Unię Europejską „zagrożeniem”, „złodziejem” czy „przeciwnikiem”, a NATO „tworem przestarzałym”…

Bycie półdyktaturką na krańcach Europy przyczepioną do półdyktaturki mocarstwowej, czyli coś, co może być marzeniem polityków PiS, byłoby jednak katastrofą dla Polski. Nie tylko dlatego, że – co Helsinki udowodniły ponad wszelką wątpliwość – Trumpowi nie można wierzyć. Że człowiek, który nie broni własnych służb, własnego procesu wyborczego i własnego państwa przed ingerencją z zewnątrz nigdy nie kiwnąłby palcem w obronie państwa tak dla niego egzotycznego jak Polska.

Równie istotne jest, że spełnienie snów Trumpa, Putina, Erdogana, Orbana i Kaczyńskiego o końcu Zachodu, jaki znamy, to koniec bezpieczeństwa Polski w ogóle. Bo koniec Zachodu, ucierającego różnice interesów pokojowo i mozolnie, acz mało spektakularnie, w ramach NATO i UE, oznaczać będzie wyścig nacjonalizmów. Nieuchronną klęska Merkel i Macrona na rzecz niemieckich czy francuskich odmian trumpizmu lub kaczyzmu. Które – równie nieuchronnie – znajdą wspólny język i interesy z Putinem lub jego następcą…

Helsinki to już nie dzwonek alarmowy, a sygnał SOS. Dla Europy, a Polski zwłaszcza. Albo razem – Polacy, Niemcy, Francuzi i sporo Amerykanów – stary i dobry, choć niedoskonały, Zachód naprawimy i obronimy. Albo wygra Trump i jego koledzy – i nadejdzie katastrofa. Jak w Helsinkach. Tylko na skalę kontynentu.

---

Marcin Bosacki jest reporterem, publicystą i dyplomatą. Był m.in. korespondentem "Wyborczej" w USA i ambasadorem RP w Kanadzie.  

Od jakiegoś czasu na Gazeta.pl publikujemy opinie publicystów z różnych stron sceny politycznej - mamy nadzieję, że są dla Ciebie interesujące! Co o nich sądzisz? Weź udział w ankiecie. KLIKNIJ TUTAJ, aby odpowiedzieć na kilka krótkich pytań.

Putin z opóźnieniem dotarł na spotkanie z Trumpem. Prezydent USA: Nadzwyczajne relacje