Samcik: Rozdawnictwo to nie grzech? Wosia chyba pogięło! Wszedł na wyższy poziom absurdu

Maciej Samcik
"Rozdawnictwo to nie grzech"! "Polityka polega na rozdawnictwie". Takie nagłówki rzuciły mi się w oczy w portalu Gazeta.pl w poniedziałkowe przedpołudnie. Wiem, że czasy neoliberalizmu w gospodarce minęły. Ale mimo wszystko zachwycanie się tym, że politycy pragną czynić z rozdawnictwa główne koło zamachowe gospodarki, jest skrajną naiwnością.

„Rozdawnictwo PiS skończy się katastrofą – to mantra, którą od wielu miesięcy powtarzają liberalna opozycja oraz jej medialni sojusznicy. W zasadzie nie ma dnia, byśmy nie mieli ostrzeżeń i oskarżeń. O kupowaniu wyborców. Szkodliwym socjalu. Szastaniu publicznymi pieniędzmi. I tak dalej, i tak dalej. Taka jękliwa retoryka spycha polskich liberałów na pozycje nawiedzonych ulicznych kaznodziei, którzy snują apokaliptyczne wizje” – pisze Rafał Woś i nabija się z frajerów, którzy naczytali się w książkach, że pieniądze kiedyś się kończą (tu znajdziesz tekst Wosia: "Rozdawnictwo to nie grzech").

Rozdawnictwo, czyli wchodzenie na wyższy poziom

Co prawda, pomagierzy Balcerowicza ostrzegają, że im więcej rząd ma w dyspozycji pieniędzy podatników, tym gorzej dla wydajności gospodarki. Ale Woś z satysfakcją stwierdza, że ich gadanie w zestawieniu z kwitnącą rzeczywistością się nie sprawdza. Rząd zwiększył wydatki sztywne o 50-60 mld zł rocznie i stało się coś złego? Ktoś obniżył nam rating? Przestano nam pożyczać pieniądze za granicą?

Koniunktura w światowej gospodarce jest świetna, a to sprzyja budowaniu przekonania, że piekła nie ma. Ale czy ktoś z miłośników rozdawnictwa policzył, jak będzie wyglądał budżet państwa, gdy koniunktura siądzie, wpływy z podatków pośrednich i dochodowych spadną, a ludzie będą chcieli, żeby rozdawać jak dawniej?

Mamy sięgający 30 mld zł deficyt w budżecie krajowym, gdy połowa krajów Unii Europejskiej notuje nadwyżkę i oszczędza pieniądze na gorsze czasy. Widać tamci nie weszli jeszcze na wyższy poziom. Bo jak diagnozuje Rafał Woś: „Dopiero ucząc się dzielić, wchodzimy na wyższy poziom cywilizacyjnego rozwoju. (…) W tym nowym świecie mówienie o rozdawnictwie nie swoich pieniędzy zwyczajnie nie ma sensu. Ponieważ polityka polega właśnie na tym rozdawnictwie! To znaczy na takim rozdzielaniu dochodu narodowego, aby zadbać o interesy i poczucie uczestnictwa w demokratycznym procesie możliwie najszerszych warstw społecznych. (…) Dziś miarą sprawności i dalekowzroczności polityka jest właśnie to, czy potrafi on rozdawać pieniądze”.

No to redaktor Rafał pojechał. Im więcej dzielimy, na tym wyższy poziom się wznosimy. Aż strach pomyśleć, co jest na tym najwyższym poziomie. Chyba dzielenie wszystkiego ze wszystkimi. Jest jedno państwo, w którym mają już blisko do tego ideału. Kraina szczęśliwości. Reszta idealnych krajów już zbankrutowała.

Rozdawnictwo: norma czy ostatnia deska ratunku?

Ani trochę nie czuję się „medialnym sojusznikiem opozycji” (ba, zdarza mi się na „Subiektywnie o finansach” pochwalić niektóre pomysły premiera Morawieckiego). W odróżnieniu od redaktora Rafała Wosia uważam redystrybucję nie za coś naturalnego (im więcej, tym lepiej, dzięki temu wejdziemy na wyższy poziom), lecz za odchylenie od normy. Konieczne, ale jednak odchylenie.

Punktem wyjścia jest dla mnie sytuacja, w której ten, któremu się w życiu udało, ma wyższe dochody od tego, któremu się nie udało. I rządowi nic do tego, o ile zapewnił wszystkim równe szanse na sukces. Na tym założeniu powstają potęgi gospodarcze. Podejmowanie ryzyka musi się opłacać, bo inaczej nie ma innowacji i rozwoju. Nawet najbardziej nawiedzeni lewicowcy muszą to rozumieć.

Dlaczego państwo ingeruje w tę sytuację? Z kilku powodów. Niewykluczone bowiem, że ten, któremu się udało, nie zawsze wygrał, bo był lepszy od tego biednego. Może miał większe szanse, lepsze możliwości, sprzyjało mu szczęście, skorzystał z koneksji, ukradł pierwszy milion… Gdybym urodził się w PGR-owskiej wsi na Mazurach, a nie w Poznaniu, zapewne nie osiągnąłbym tego, co mi się w życiu udało. Albo miałbym na to 1 proc. szans, a nie 10 proc.

Państwo musi ingerować w relacje gospodarcze i społeczne, by wyrównywać szanse. Dlatego ci, którym się udało, powinni płacić wyższe podatki na rzecz tych może zdolniejszych, mądrzejszych, pracowitszych, ale mających mniej szczęścia, żyjących na mniej rozwiniętych terenach, mających trudniejszy dostęp do edukacji, pracy. Ale – do jasnej cholery – między takimi korektami a tezą, że „polityka polega na rozdawnictwie”, są lata świetlne. Rozdawnictwo powinno być instrumentem ostatniej instancji, a nie podstawą polityki.

Jeśli państwo musi się uciekać do zabierania wszystkim i rozdawania biednym na wielką skalę, to jest to nie – jak pisze Woś – „miarą sprawności i dalekowzroczności polityka”, lecz raczej dowodem na jego bezradność. Nie zbudował dróg, nie połączył miast i wsi siecią kolejową, nie zapewnił przemieszczającym się ludziom miejsca do mieszkania ani przedsiębiorcom warunków, by zwiększyli liczbę miejsc pracy. Skoro tego wszystkiego nie zrobił, a chce wyrównywać szanse, to zostaje mu rozdawnictwo. Jako ostatnia deska ratunku, a nie przejaw geniuszu!

Żeby było jasne: czasem tej ostatniej deski ratunku trzeba się chwycić. Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że w Polsce zapomniano o wyrównywaniu szans. Dlatego wybory wygrali politycy, którzy podali deskę ratunku rodzinom i w pewnym sensie przywrócili im godność (np. umożliwiając milionom po raz pierwszy od lat wyjazd na wakacje za pieniądze z 500 plus).

Między dalekowzrocznością a bezradnością

Ale bez przesady. Stawianie tezy, że politycy powinni uczynić z rozdawnictwa główne koło zamachowe gospodarki, to naiwność. Nie będę Was zanudzał neoliberalnym bełkotem o tym, że stymulowanie konsumpcji jest jak palenie w kominku gazetami, a stymulowanie inwestycji – jak palenie drewnem. Gazety palą się szybciej, ale dłużej żar będzie się tlił z drewna.

Zatrzymam się na niższym poziomie. Otóż: jaka ma być cena tego, że podjąłem ryzyko prowadzenia jakiegoś biznesu, zainwestowałem weń swoje oszczędności i osiągnąłem sukces? Jeśli ogromną część moich dochodów zgarnie rząd i rozda tym, którzy nie zaryzykowali i nic nie osiągnęli, to czy będzie to „miarą sprawności i dalekowzroczności” tego rządu? A może raczej zwykłą kradzieżą?

Redystrybucja może być dobra tylko wtedy, kiedy nadmiernie nie zaburza relacji między ryzykiem a zyskiem wynikającym z rozwoju, dążenia do innowacji. Ale to taniec na linie. Jeśli – jak Rafał Woś – twierdzimy, że „polityka polega na rozdawnictwie”, to przyzwalamy na to, by tę relację można było zaburzać bez żadnych ograniczeń. Czyli przekształcić redystrybucję w okradanie przedsiębiorczej klasy średniej.

Powiedziałbym, że to nie może się dobrze skończyć, ale nie chcę znów wyjść na neoliberalnego zgreda, który nic nie rozumie. A ja przecież rozumiem, bardzo dobrze rozumiem. Nie mogę się doczekać września, gdy dostanę nie tylko kasę z 500 plus, ale też dwa razy po 300 zł na wyprawkę szkolną. A wszystko finansowane z podatków m.in. mojej mamy, która zarabia grosze w państwowej służbie zdrowia. I takie rozdawnictwo to ja rozumiem!

Maciej Samcik jest dziennikarzem ekonomicznym, obecnie prowadzi stronę  "Subiektywnie o finansach"

Więcej o: