W słuszny skądinąd tekst Kamila Fejfera o szokująco wysokich zarobkach piłkarzy wkradło się, jak zwykle przy takich publikacjach, pewne niezrozumienie współczesnego rynku piłkarskiego i dość złożonej roli, jaką odgrywają na nim piłkarze tacy jak Lewandowski. Zanim przejdę do meritum, warto zapytać, czemu takie teksty lewica pisze nad wyraz często o piłkarzach, ale rzadziej już o ulubionych aktorach-milionerach, producentach gier komputerowych czy zespołach muzycznych, ale tak to już chyba musi być, że to ten piłkarz-milioner jest chłopcem do bicia. Nie zmienia to jednak faktu, że, owszem, piłkarze tacy jak Lewandowski zarabiają niewspółmiernie dużo, zwłaszcza w stosunku do ratowników medycznych. I coś z tym należałoby zrobić. Pytanie tylko co?
Kamil Fejfer, podając przykład umiarkowanych zarobków piłkarzy w Anglii lat 60., pisze, że dziś zarabiają oni o wiele za dużo w stosunku do średniego wynagrodzenia przeciętnego Anglika. Kosmiczne wypłaty dla piłkarskich gwiazd porównuje do spekulacyjnego szaleństwa start-upów, które non stop upadają. Problem w tym, że punktem odniesienia zarobków piłkarzy, czy to w latach 60., czy obecnych, nigdy nie było przeciętne wynagrodzenie krajowe – był nim budżet danego klubu piłkarskiego. Te budżety są dziś po prostu tak gigantyczne, że wynagrodzenie najlepszych piłkarzy jako określony procent owego budżetu też gigantyczne być musi. Kluby nie padają jeden po drugim tak jak start-upy. Rok do roku zwiększają przychody i rok do roku podwyższają pensje swoim najlepszym pracownikom. Można wręcz powiedzieć, że z lewicowego punktu widzenia mamy do czynienia z rzadko spotykanym na rynku mechanizmem wzrostu wynagrodzenia pracowników podążającym za wzrostem przychodów pracodawcy. To przecież postulat progresistów od lat!
Kamil Fejfer, rzecz jasna, zdaje sobie sprawę z tego, że dochody Lewandowskiego wycenia rynek. I że wycena ta jest niezbyt sprawiedliwą, wobec czego proponuje wycenę alternatywną mierzoną stopniem społecznej użyteczności. To bardzo niebezpieczne. O ile bowiem wycena jest oczywista w przypadku wyboru piłkarz vs ratownik medyczny czy pielęgniarka, o tyle pojawia się pytanie, jak jej dokonać przy wyborze sklepowa vs kierowca, nauczycielka vs bibliotekarz. Większość z nas wykonuje przecież zawody mniej społecznie użyteczne niż zawód ratownika. Czy to znaczy więc, że też zarabiamy za dużo? Czy powinniśmy mieć wyrzuty sumienia?
Powstaje również pytanie, czym tak naprawdę jest owa społeczna użyteczność? Weźmy najlepszych piłkarzy: to są nie tylko najlepsi pracownicy klubu, ale także jego najlepsze produkty. Produkty, których wykorzystywanie pozwala klubom utrzymanie reszty pracowników. Przykładowo, FC Barcelona dzięki swym zawodnikom, zwłaszcza jednemu, generuje blisko 700 milionów dolarów przychodu rocznie, ale 84 proc. jej rocznego budżetu pochłaniają pensje zawodników. Co ważne, mówimy o pensjach wszystkich sekcji, a więc nie tylko piłkarzy, ale także piłkarek, koszykarzy, rolkarzy czy grających w hokeja na trawie. Pozostałe sekcje nie są aż tak dochodowe, a część po prostu przynosi straty, mimo to generowanie dochodu przez piłkarzy z kontraktami opiewającymi na ogromne sumy pozwala na utrzymywanie deficytowych sekcji. Czy wobec tego rola Messiego jest społecznie użyteczna?
Mam wrażenie, że w sytuacji, gdy prywatny/spółdzielczy klub przynosi zyski zamiast strat, daje lokalnej społeczności dobrze płatną pracę, to trudno mieć pretensję, że jego najlepszy pracownik-produkt aż tak wiele zarabia. Czy gdybym ja albo Kamil Fejfer generowali naszym pracodawcom ogromne wzrosty przychodu, to czy czasem nie uważalibyśmy, że fair jest, aby pracodawca uczciwie dzielił się z nami procentem zysków? W mojej opinii większy problem to więc nie tyle Lewandowski i jego pensja, ile przeciętny polski piłkarz, który nie wygrywa w pucharach, ma wysoką pensję i gra w zadłużonym klubie utrzymywanym przy życiu z miejskich podatków na stadionie ufundowanym przez miasto. To jest moim zdaniem skandal, a nie to, że Lewandowski daje zarobić Bayernowi Monachium.
Co jednak z naszym ratownikiem? Co z innymi zawodami, co z tą rzeszą anonimowych pracowników, którzy też pracują w klubach piłkarskich, nie kopią piłki, ale podlewają trawę, piorą koszulki, pilnują wejścia i sprzątają po rozśpiewanych kibicach?
Otóż tutaj nie trzeba wymyślać niczego nowego. Wystarczy sięgnąć po sprawdzone i istniejące metody.
Po pierwsze, niech Lewandowski zarabia 177 tysięcy dziennie, ale niech od zarobków powyżej 110 tysięcy dziennie zapłaci te 75 proc. podatku czy 60 proc. A podatki te przeznaczmy na pensje ratowników, które właśnie z racji niesprawiedliwej wyceny rynkowej powinny być dofinansowane. Nikt nie ucierpi, bo od pewnego momentu pieniądze dla milionera to już tylko dodatkowe zera na koncie, i tak ich nie wyda.
Po drugie, niech kluby piłkarskie, tak jak kluby w NBA, mają ustalony limit wynagrodzeń w postaci salary cap i po jego przekroczeniu płacą podatek od luksusu. W kapitalistycznych USA tak to właśnie działa.
Po trzecie, niech kluby piłkarskie działają według Financial Fair Play, według których muszą bilansować przychody z wydatkami i nie mogą być w nieskończoność karmione rządową i samorządową gotówką. To uchroni je przed bankructwem i zadłużaniem, czego swego czasu przykładem była liga hiszpańska.
Po czwarte, niech wynagrodzenie najlepszych piłkarzy będzie ustaloną z góry maksymalną wielokrotnością przeciętnej pensji w danym klubie piłkarskim. Mało kto w Polsce zdaje sobie sprawę z tego, że jeszcze w latach 90. prezes niemieckiej korporacji zarabiał tylko 10 razy więcej od średniej pensji wszystkich pracowników. Czemu nie może być tak w klubach?
Po piąte wreszcie, niech przestrzeganie tych zasad będzie nadzorowane przez państwo, a ich łamanie przez państwo – ścigane, tak jak ścigane są szwindle podatkowe. Karę pozbawienia wolności w zawieszeniu dostali Messi i Cristiano Ronaldo. Teraz zawodnicy w Hiszpanii dwa razy się zastanowią, czy wchodzić w „optymalizację podatkową”.
Gdyby powyższe warunki zostały spełnione, nie tylko nie miałbym nic przeciwko wysokim zarobkom piłkarzy, lecz także kibicowałbym podwyżkom ich pensji. Miałbym bowiem świadomość, że dzięki tym podwyżkom będzie można finansować zarobki mniej lub bardziej użytecznych Kowalskich, w tym także jakże nam potrzebnych ratowników.