Wójcik: Euro gorsze niż populiści. Wspólna waluta to główny hamulcowy integracji europejskiej

Wśród unijnych urzędników dominuje obecnie narracja, że koniunktura powróciła do strefy euro, a jej kłopoty były przejściowe. I że warto dalej jednoczyć Unię wokół wspólnej waluty. To zły pomysł, który wszystkim wyjdzie bokiem.
Jesteś w dziale opinie portalu Gazeta.pl. Publikujemy teksty bardzo różne ideowo i zawsze wyrażają one poglądy autorów, a nie redakcji.

Angela Merkel i Emmanuel Macron wspólnie zadeklarowali wolę utworzenia budżetu strefy euro, co prawdopodobnie oznacza kontynuowanie integracji europejskiej przede wszystkim na fundamencie wspólnej waluty. Jeszcze bliższa integracja walutowa ma być receptą na bolączki Zjednoczonej Europy, spośród których chyba największą wydają się kłopoty gospodarcze krajów południa kontynentu. Wśród unijnych urzędników dominuje obecnie narracja, według której koniunktura powróciła do strefy euro, a więc jej kłopoty były przejściowe.

To informacja niekorzystna dla Polski w obecnej sytuacji – jesteśmy poza strefą wspólnej waluty, więc zacieśnianie integracji wokół niej sprawi, że znajdziemy się poza rdzeniem. Najważniejsze decyzje będą zapadać bez naszego udziału. Już teraz spełniamy większość warunków przyjęcia euro, więc wstąpienie Polski do eurozony to tak naprawdę kwestia woli politycznej. Główny problem jest jednak innego rodzaju – decyzja o integracji UE wokół euro jest decyzją złą nie tylko dla Polski, ale też przede wszystkim dla całej Europy. Z tego prostego powodu, że wspólna waluta powinna być zwieńczeniem udanej integracji politycznej krajów Europy, a nie narzędziem ich integrowania.

Wzrost PKB tylko na papierze

Przyjrzyjmy się temu, jak wygląda ten powrót koniunktury do strefy euro. W pierwszym kwartale 2018 r. strefa euro jako całość rozwijała się w tempie 2,4 proc. rok do roku. Nie jest to jakiś oszałamiający wynik, choć oczywiście lepszy niż lata głębokiego kryzysu. Kraje południa Europy rozwijały się w tempie ok. 2 proc., a Włochy nawet wolniej - jedynie Hiszpania osiągnęła równe 3 proc. W tym czasie Węgry, Czechy i Polska rozwijały się dwukrotnie szybciej. Przed kryzysem kraje południa notowały dużo lepsze wyniki – Grecja regularnie osiągała poziom 5-6 proc., a Hiszpania 4-5 proc. Jednak sytuacja na południu wygląda szczególnie źle, gdy spojrzymy na wskaźniki bezrobocia – w kwietniu w Grecji wyniosło ono 21 proc., w Hiszpanii - 16 proc., a we Włoszech - 11 proc. Tymczasem przed kryzysem w Grecji i Hiszpanii wynosiło ono 8 proc., a we Włoszech - zaledwie 6 proc.

Jak widać, nowa pokryzysowa stabilizacja na południu Europy nie wygląda zachęcająco. Na papierze niby powrócił wzrost, w Hiszpanii nawet czwarty rok z rzędu, ale wskaźniki makroekonomiczne ustabilizowały się na mniej więcej dwukrotnie gorszym poziomie niż przed kryzysem. Jak to możliwe, skoro wdrożono tyle pakietów pomocowych, a EBC prowadzi operację „luzowania ilościowego” wartą już kilkaset miliardów euro? Odpowiedź tkwi w samej koncepcji wspólnej waluty.

Niemcy sprzedają, Grecy kupują

Euro połączyło jednym systemem walutowym gospodarki niezwykle różniące się konkurencyjnością, innowacyjnością i potencjałem, takie jak chociażby Holandia i Grecja. Siła nowej waluty musi więc być uśredniona – jest ona za słaba w stosunku do potencjału gospodarki niemieckiej i za mocna w przypadku portugalskiej czy hiszpańskiej. Prężne gospodarki północy Europy obniżyły więc w ten sposób relatywną cenę swoich produktów, dzięki czemu mogły ich sprzedawać więcej. Kraje południa Europy dostały do ręki twardą walutę w miejsce słabych drachm czy lirów. Mogły więc kupować więcej, bo cena importu dla nich spadła. To jednak było korzystne tylko na krótką metę. Konkurencyjność ich produktów spadła, za to wzrosła atrakcyjność produktów sprowadzanych. Przez pewien czas notowały więc one solidny wzrost napędzany importem, co się oczywiście kończyło ujemnym bilansem rachunku bieżącego, ponieważ import zdecydowanie przewyższał eksport. Deficyt rachunku bieżącego trzeba finansować na kredyt, więc bardzo wyraźnie wzrastał dług prywatny, a w Grecji także publiczny. Taka sytuacja nie jest do utrzymania na dłuższą metę, więc musi się skończyć kryzysem – kapitału nie da się pożyczać wiecznie. Gdyby kraje te miały swoją walutę, w sytuacji kryzysu ich kurs by spadł, więc import stałby się droższy, za to bardziej konkurencyjne stałyby się ich krajowe produkty. Po pewnym czasie sytuacja by się unormowała bez większego załamania rynku wewnętrznego. Niestety miały one wspólną walutę, więc pozostała im jedynie dewaluacja wewnętrzna, czyli cięcia płac, zwolnienia oraz cięcia świadczeń socjalnych. To spowodowało spadek popytu wewnętrznego, co jeszcze pogłębiło kryzys.

Jedni mają długi, inni świetnie zarabiają

Przed kryzysem Grecy notowali nawet 15-procentowy deficyt rachunku bieżącego, Hiszpanie – ok. 10-procentowy, a Portugalczycy – 10-12 procentowy. W tym czasie bardzo konkurencyjne kraje północy Europy notowały gigantyczne nadwyżki – np. Niemcy nawet 7-procentowe, a Holendrzy momentami 9-procentowe. Dług prywatny w Hiszpanii w 2008 r. wyniósł niemal 200 proc. PKB, choć jeszcze w 2005 r. wynosił „tylko” 154 proc. (obecny polski dług prywatny to 76 proc. PKB). Portugalski dług prywatny również w tym czasie osiągnął dwukrotność PKB, tymczasem w Niemczech był proporcjonalnie dwa razy niższy. Gdy w pewnym momencie nastąpił odpływ kapitału z krajów południa, spowodowany między innymi kryzysem na amerykańskim rynku kredytów hipotecznych, ich wzrost napędzany importem oraz pożyczonymi pieniędzmi musiał się załamać. Załamały się też ich finanse publiczne, gdyż spadły wpływy budżetowe, za to wzrósł dług publiczny w stosunku do spadającego PKB.

By ratować gospodarki południa Europy, wdrożono przeróżne programy pomocowe i gigantyczny program „luzowania ilościowego”. Czy to coś pomogło? Nie bardzo. Pojawił się wzrost, ale niewielki. Za to bezrobocie ustabilizowało się na dramatycznie wysokich poziomach. Podobnie z długiem publicznym – przed kryzysem Hiszpania miała dług publiczny na poziomie 35 proc. PKB i była pod tym względem europejskim prymusem. Obecnie hiszpański dług publiczny wynosi niemal 100 proc. PKB. Portugalski dług publiczny przed kryzysem wynosił 68 proc., czyli był na poziomie dzisiejszego niemieckiego, a obecnie wynosi 125 proc. PKB. Grecki skoczył z poziomu 103 proc. przed kryzysem do 178 proc. dzisiaj.

Wciąż widać bardzo duże nierównowagi w handlu wśród krajów strefy euro. Owszem bilans rachunku bieżącego krajów Południa wyraźnie się poprawił, lecz nic dziwnego – po takim załamaniu gospodarczym musiał spaść w nich import. To wcale nie oznacza, że stały się bardziej konkurencyjne. Grecja w 2017 r. zanotowała 1-procentowy deficyt, Portugalia – 0,5 proc. nadwyżki, a Hiszpania – nadwyżkę 2-procentową. W tym czasie gigantyczne nadwyżki niezmiennie notują kraje północy Europy – w 2017 r. Holandia miała 10 proc., a Niemcy – 8 proc. Dlaczego sytuacja na południu strefy euro się nie poprawia? Nie wynika to oczywiście ze złej woli Niemiec czy instytucji unijnych. EBC robi, co może. Mówiąc w przenośni: nadrukował już górę pieniędzy i nic to nie daje. Po prostu euro nigdy nie osłabi się do poziomu adekwatnego dla Portugalii czy Grecji, ponieważ to waluta także Niemiec i Holandii. I za taką jest postrzegana na światowym rynku walutowym.

Najpierw integracja, potem wspólna waluta

Zadeklarowany przez Merkel i Macrona wspólny budżet strefy euro miałby być receptą na wyżej zarysowaną sytuację. Z tych środków miałyby być finansowane inwestycje w krajach wpadających w kłopoty gospodarcze, dzięki czemu łagodzono by napięcia strukturalne między krajami strefy wspólnej waluty. Ale inwestycje publiczne nie zniosą napięć strukturalnych, które powstają w wyniku istnienia wspólnej waluty, a więc nie uchronią krajów mniej konkurencyjnych przed kryzysem. One będą mogły jedynie łagodzić jego skutki. Inwestycje publiczne są bardzo dobrym instrumentem walki z kryzysem, gdyż zastępują popyt wewnętrzny w sytuacji, gdy sektor prywatny wstrzymuje się od zakupów. Dzięki temu recesja jest łagodniejsza, a ludzie mogą utrzymać swoje miejsca zatrudnienia. Ale gdy ustaną, zabawa zacznie się od początku i po jakimś czasie napięcia wywoływane wspólną walutą powrócą.

Podczas debaty Nowej Konfederacji Stefan Kawalec, współautor znakomitego opracowania „Paradoks euro”, zwrócił uwagę na przypadek krajów nordyckich. Swego czasu postanowiły one stworzyć jeden z najlepiej zintegrowanych regionów świata – już w 1952 r. utworzyły Radę Nordycką. Mają niezwykle połączone ze sobą gospodarki, a kontrolę paszportową zniosły już w 1957 r., czyli długo przed zaistnieniem strefy Schengen. Utworzyły także sojusz obronny NORDEFCO, czyli coś, do czego dopiero powoli zabiera się Unia Europejska. Tymczasem każdy z tych krajów ma inną walutę. Tylko Finlandia posługuje się euro, a pozostałe kraje pozostały przy swoich walutach. To nie jest przypadek. Jak widać, możliwa jest bardzo bliska integracja polityczna i gospodarcza bez integracji walutowej. Unia Europejska powinna iść śladem Rady Nordyckiej i rozwijać integrację wokół innych obszarów, takich jak właśnie obronność czy wspólna obrona granic. Zatrzymanie czy nawet cofnięcie integracji walutowej nie sprawi, że UE zacznie się powoli dezintegrować. Wręcz przeciwnie: może się  przysłużyć dalszej integracji, znosząc napięcia strukturalne między krajami członkowskimi, ponieważ obecnie to właśnie wspólna waluta jest największym hamulcem integracji europejskiej. Ogniskowanie integracji wokół euro jest po prostu błędem.

Czy Unia Europejska nakaże nam płacić za linki w internecie?