Galopujący Major: Ostatni gest Don Kichota. Czy Hiszpania zdobędzie swój hełm Mambrina?

Trzydzieści jeden kilometrów mają liczyć łącznie dwa bliźniacze tunele podziemne w Sydney Harbor. Trzeba będzie wiercić, kruszyć, niszczyć i kopać. Przede wszystkim kopać.
Jesteś w dziale Opinie portalu Gazeta.pl. Publikujemy teksty bardzo różne ideowo i zawsze wyrażają one poglądy autorów, a nie redakcji.

To największa inwestycja w Australii, więc do dzieła zniszczenia (bo, zaiste, monumentalne to musi być dzieło) wzięto tych, którzy na tym się naprawdę znają. Wzięto CPB Contractor – córkę wielkiej budowlanej rodziny ACS. Rodziny, której głową jest niejaki Florentino Pérez Rodríguez – prezes Realu Madryt.

Wiele w swoim życiu Florentino Perez zbudował, wiele też zburzył. By budować, trzeba czasem coś zniszczyć. Bez jednego nie może być drugiego. Wiele razy rzucał się Perez na cały świat, wiele razy wygrywał, być może za wiele. Aż wreszcie ośmielił się na wyzwanie ostateczne: ruszył na reprezentację piłkarską własnego kraju.

Przez wiele lat futbol reprezentacyjny trwał niczym opoka, dzięki swej przypadkowości, której nijak nie złamie żadna moneta. Możesz wyłożyć wszystkie bursztynowe komnaty świata, możesz rzucić na wagę tyle złota, ile waży Kamczatka, ale nie możesz, po prostu nie możesz zrobić transferu z jednej reprezentacji narodowej do drugiej. To, co zbudujesz możesz osiągnąć wyłącznie rzeźbieniem w materiale, który został ci dany. Dla niektórych los bywa okrutny, dla niektórych co cztery lata kanapa staje się niewygodna, a piwo nie smakuje jak zwykle. Ryan Giggs, George Best, Jari Litmanen, George Weah zebrałaby się całkiem niezła drużyna, tych którym los nigdy nie dał grać na mistrzostwach świata. Ale dla kibiców właśnie to jest sprawiedliwe. Czy dokładnie nie na tym polega nasze życie? Nie, nie możemy sobie w letnim okienku transferowym dokupić nowej głowy, płuc, kolana albo trzeciej nerki. Musimy grać w życie z tym, co nam zostało dane. Musi Nawałka grać tymi, którzy kiedyś zrządzeniem losu zostali Polakami.

Przez wiele lat futbol reprezentacyjny trwał i na ile mógł opierał się komercjalizacji, konsumpcjonizmowi, rozwarstwieniu i klasizmowi, którego pogardliwy język („kelnerzy, ogórki, pastuchy”) przejęli także i polscy kibice. Bywał ten futbol, rzecz jasna, przeżarty korupcją, ale raz na dwa – no niech będzie – raz na cztery lata, bywa też najważniejszy. Wystarczy spytać piłkarzy.

Mistrzostwa świata w piłce nożnej

I w roku 2018 Florentino Perez postanowił wreszcie wykazać, że mimo wszystko to klub jest najważniejszy, czy może raczej sportowa, globalna korporacja. Na kilka dni przez rozpoczęciem mundialu podsunął cyrograf trenerowi Hiszpanów. A Julien Lopetegui ów cyrograf podpisał. I niemal nazajutrz z hukiem wyrzucono go z reprezentacji Hiszpanii.

Powiadają, że Julien Lopetegui mógł spokojnie prowadzić dalej kadrę narodową. Nawet jeśli przedłużoną w maju umowę o pracę na kolejne lata w roli selekcjonera kadry zerwał i od sierpnia miał trenować już tylko Real Madryt. Ale nie, nie mógłby prowadzić kadry spokojnie. Chyba tylko ktoś niezdający sobie sprawy z istnienia tych wszystkich katalońsko-kastylijskich supłów i węzłów od wieków oplatających i targających Hiszpanią, wierzy, że akurat w tym kraju odbyłoby się bez awantury.

Powiadają, że Julien Lopetegui nie mógłby faworyzować żadnego z podopiecznych, bo przecież nie jest szaleńcem. Ale owszem, mógłby. Właśnie dlatego, że szaleńcem nie jest. Andres Iniesta – piłkarz, który po zwagowaniu wszystkich trofeów, niemal nie tylko dubluje Zidana, ale detronizuje samego cesarza Beckenbauera, dziewięć lat temu w pamiętnym finale w Rzymie grał z ryzykiem ogromnej kontuzji i nawet miał zakaz oddawania strzałów. Czy w analogicznej sytuacji podejrzany Julien L. posłałby w bój kapitana Realu - Sergiego Ramosa, wiedząc że jego poważniejsza kontuzja może mu w tymże Realu wysadzić cały późniejszy sezon? I ile telefonów dziennie musiałby odbierać z Madrytu, aby na bieżąco uzgadanić politykę transferową, bo przecież piłkarzy tańsi są przed mundialem, więc każdy klub się spieszy?

Powiadają, że Julien Lopetegui nie mógł odmówić Realowi, bo Realowi się nie odmawia, a ten pociąg tylko raz zatrzymuje się na twojej stacji. Nie, to nieprawda. W ciągu ostatnich tygodniu Realowi odmówił co najmniej jeden włoski trener, a Del Bosque, Beenhakker, Toshack czy Fabio Capello trenowali ten klub więcej niż po jednym razie. Owszem, ten pociąg zatrzymuje się rzadko, ale to nie znaczy, że porusza się wyłącznie w linii prostej.

Sytym kotom potrzeba wstrząsu

Powiadają wreszcie, że prezes Realu, że wielki Florentino Perez zachował się jak klasyczny CEO typowej globalnej firmy. Nie, nie zachował się. Na tym właśnie polega zarządzanie wielką globalną firmą, że dbasz o ryzyko reputacyjne i o głównych interesariuszy, zwłaszcza gdy w jakiś sposób możesz być od nich zależny. I nigdy, ale to nigdy ich nie upokarzasz, bo wtedy stają się nieprzewidywalni. Dla jednych ruch Pereza był oznaką wszechmocy, dla innych desperacji, bo zegar tykał a gabinet po Zidanie wciąż stał pusty. Śmiem twierdzić, że to jedno i drugie. Że tylko, gdy masz na tyle gigantyczną pewność siebie, jesteś w stanie na kilka dni przed mundialem, desperacko ogłosić zwerbowanie trenera kadry własnego kraju.

Czy wyrzucenie Julien Lopeteguiego przez prezesa federacji hiszpańskiej Luisa Rubialesa było uzasadnione, bo nic nie może być większe niż „repra”? Czy może była to tylko furiacka zemsta? Śmiem twierdzić, że owszem, także jedno i drugie. Ba, śmiem twierdzić, że gest prezesa hiszpańskiej federacji jest w swojej nieprzewidywalności jedynym autentycznym gestem pozostałości po romantyzmie w futbolu. Że na taki gest właśnie nie potrafiłby się zdobyć żaden prezes wielkiej korporacji, bo taki gest rujnuje różowe karty sprawozdań kwartalnych. Że honor, zemstę, złamane słowo i serce – wszystkie te pachnące naftaliną słowa naszych babć i matek wciągnięte przez Rubialesa na sztandary, chociaż na chwilę zmieniają priorytety, przerzucają dyskusje w inne rejony i są szerokim otwarciem okien na oścież, bo w klubach jedyne okna, jakie są otwierane, to te ze szlaczkami w excelu. Gest Rejtana? Donkiszoteria? Być może, ale, jak uczy pilna lektura w Don Kichocie, to tylko nam zdaje się, że świat rycerza z La Manchy jest tak komicznie wręcz idiotyczny, tymczasem całkiem możliwe, że jest dokładnie odwrotnie.

Śmiem wreszcie twierdzić, że tej dziwnej drużynie, w której brutal Ramos jest kapitanem zamiast szczeniaczka Iniesty, gra Katalończyk Pique sabotujący własny klub w sprawie Neymara i Griezmanna i od dekady nie można znaleźć jednego, dobrego napastnika, wszystko, co się stało było konieczne. Że tym sytym kotom, które z pucharów klubowych zrobili sobie własną, wewnętrzną hiszpańską ligę, potrzeba wstrząsu, który sprawi, że znów będą najbardziej głodną drużyną na świecie. I że stojąc w oku cyklonu właśnie taką drużyną się stali.

Kim Dzong Un i Donald Trump podpisali historyczne porozumienie

Więcej o: