Gowin przekonuje, że jego projekt był szeroko konsultowany i ma mocne umocowanie we wspólnocie akademickiej. Rzeczywiście Ministerstwo Nauki zrobiło wiele, żeby znaleźć sojuszników dla ustawy i stworzyć przekonanie, że projekt jest porządnie przedyskutowany ze środowiskiem. Problem tylko, że ministerstwo dobierało sobie rozmówców i gremia, z którymi wygodnie im się rozmawiało.
Zaczęło się już od konkursu na projekt zmian. Wygrały trzy projekty reprezentujące kierunki reform odpowiadające Jarosławowi Gowinowi. Odrzucono natomiast projekt zgłoszony przez środowisko Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej. Na pewno stanowiłby on realną alternatywę dla pozostałych zarówno jeśli idzie o ocenę dotychczasowych zmian, diagnozę kondycji nauki no i oczywiście kształt przyszłych reform. Dalej było podobnie. Ministerstwo wsłuchiwało się w głos tych, którzy mówili mniej więcej to, co Ministerstwo chciało usłyszeć.
Gdyby rzeczywiście ustawa była dobrze przedyskutowana to wyrazów poparcia dla protestu na UW nie byłoby tak wiele. A wyraziła je min. Solidarność Uniwersytetu Łódzkiego, Studenci Uniwersytetu w Białymstoku, Samorząd Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Pracownicy Wydziału Polonistyki UJ i wiele innych środowisk. Wszyscy zainteresowani na pewno nie zostali wysłuchani i są dziś naprawdę wkurzeni. Nawet Krystyna Pawłowicz.
Jarosław Gowin przekonuje, że jakiekolwiek sugestie związane z upolitycznieniem uczelni nie mają pokrycia w zapisach ustawy.
No to po kolei.
Rzeczywiście w ustawie nie ma zapisów podporządkowujących uczelnie bezpośredniej władzy ministra. Ustawa wprowadza jednak niezwykle kontrowersyjne ciało, jakim jest rada uczelni. Rady mają mieć daleko idące uprawnienia polegające na wyznaczaniu strategii uczelni, kontroli bieżącego zarządzania, akceptacji planów finansowych oraz wyznaczania kandydatów na rektora. To naprawdę nie jest ciało reprezentacyjne czy konsultacyjne, ale organ wyposażony w dużą i realną władzę.
I teraz haczyk: ponad 50 proc. składu rady ma pochodzić spoza uczelni. Czyli będą to np. przedsiębiorcy, menadżerowie albo politycy (chociaż nie ci, którzy aktualnie sprawują funkcje w administracji rządowej i samorządowej). Gowin sam przyznaje, że chodzi o „rozhermetyzowanie” uczelni. Przekładając niedopowiedzenia na język potoczny chodzi o to, żeby uniwersytety nie rządziły się same jak dotychczas, ale podlegały oddziaływaniu sił z zewnątrz.
Koronnym argumentem na to, że takie rady nie ograniczają autonomii jest to, że będą wybierane przez senaty uczelni.
No dobrze, przeprowadźmy sobie eksperyment myślowy. A gdyby parlament wybierał radę rządu podobną do rady uczelni? A gdyby w ponad 50 proc. miała składać się z osób spoza Polski, bo polska klasa polityczna – tu istnieje wśród Polaków szeroka zgoda – jest beznadziejna. Czy rząd „rozhermetyzowany” przez taką radę byłby rządem autonomicznym? Chyba każdy przytomny obywatel zna odpowiedź na to pytanie.
Rady uczelni to organy, które będą podporządkować życie akademickie zewnętrznym wpływom. Będzie to wpływ biznesu, ale bardziej prawdopodobne, że polityki. Bo z polityki płyną do uczelni dużo większe i pewniejsze pieniądze. Uczelnie nie będą głupie. Wybór dobrych członków do rady będzie gwarantował tzw. przełożenie na politykę i w konsekwencji większe szanse na pozyskanie pieniędzy.
Jarosław Gowin, żeby uspokoić opinię publiczną przywołuje autorytety znanych osób ze świata nauki np. rektora UW profesora Marcina Pałysa (należą mu się przy okazji ode mnie słowa uznania za sposób podejścia do protestów w Pałacu Kazimierzowskim) czy prof. Jana Szmidta, szefa Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich, którzy popierają ustawę.
Oczywiście, że popierają. Ustawa daje rektorom ogromną władzę! Przede wszystkim pozostawia inicjatywę kształtowania struktury uczelni. W procedowanej przez Sejm ustawie nie ma zapisów zachowujących strukturę wydziałów. Co oznacza to w praktyce? Jeśli tylko rektorzy dogadają się z senatorami będzie można odejść od wydziałów na rzecz wielkich szkół i np. połączyć w jedno zarządzanie, ekonomię i stosunki międzynarodowe.
Przy okazji dokona się racjonalizacji zatrudnienia. Wprowadzi system rywalizacji o studenta między pracownikami dydaktycznymi. Wprowadzi ściślejszą kontrolę efektów pracy naukowej wedle standardów oczekiwanych przez ministerstwo. Szkoły nie będą już jednostkami samorządności akademickiej, bo nie będą mieć musiały takich rad wydziałów jak dzisiejsze jednostki w strukturach szkół wyższych. Uczelnie w kształcie, jaki umożliwia ustawa to raj dla rektorów i piekło dla zwykłych naukowców, którzy pozbawieni pozostaną naturalnych dziś sieci wsparcia i ochrony.
Jarosław Gowin jest spokojny dlatego, że dogadał się co do swojej ustawy wewnątrz partii. W zamian za drobne ustępstwa takie jak wprowadzenie kolokwium habilitacyjnego czy usunięcie zapisów o możliwości przyznawania habilitacji za prowadzenie dużego grantu międzynarodowego, przekonał konserwatywnych krytyków z PiS. Przekonał też Jarosława Kaczyńskiego, że lepiej poprzeć ustawę 2.0 niż zastanawiać się, jak uzupełnić pustkę po posłach z partii Gowina.
Tylko, że oprócz partyjnych układanek jest jeszcze społeczny odbiór ustawy. W gruzach legł obraz szerokich konsultacji. Ludzie nie kupują też opowieści o braku zagrożeń dla autonomii uczelni. Studenci i akademicy zmobilizowali się do protestu pierwszy raz od 30 lat. Nawet jeśli ustawa zostanie przegłosowana nie będzie to już żadna Konstytucja dla Nauki tylko Kontrowersyjna Ustawa Gowina. Ja bym w tej sytuacji nie był taki spokojny.
---
Maciej Gdula (1977), polski socjolog, doktor habilitowany nauk społecznych, pracuje na Uniwersytecie Warszawskim. Jego ostatnia książka to „Nowy autorytaryzm” (Krytyka Polityczna, 2018).