Jesteś w dziale Opinie portalu Gazeta.pl. Publikujemy teksty bardzo różne ideowo i zawsze wyrażają one poglądy autorów, a nie redakcji.
Być może to tylko przypadek, być może większa aktywność ludzka w związku ze słońcem, ale co roku, jak tylko zrobi się cieplej, państwo polskie poddawane jest kilku prostym testom, których nijak zdać nie potrafi. Nie, nie mówimy o testach, które przechodzą państwa poważne, jak prawdziwe (a nie urojone) zagrożenie terrorystyczne, jak wysyłanie ludzi w kosmos, czy jak pękanie płyt tektonicznych. Mówimy o rzeczach najprostszych, wręcz podstawowych.
Rok temu mieszkańcy Borów Tucholskich tylko trzy dni czekać musieli, aż ktoś z wojska ruszy z pomocą po nawałnicy, a gdy pomoc już przybyła, okazało się, że minister Macierewicz zakopał się limuzyną w błocie. W tym roku Macierewicza już nie ma, tak jak nie ma obiecanych śmigłowców, ale (polityczne) nawałnice walą jedna po drugiej i ujawniają stan państwa, jeśli nie z dykty, to w stanie powolnego, organizacyjnego paraliżu.
Oto bowiem wiosną, i to częściej nawet niż stadiony, zaczynają palić się wysypiska śmieci, których masowe sprowadzanie z Afryki PiS wybrał zamiast sprowadzania tonących kobiet i dzieci. Oto portal Energetyka24 stworzył fikcyjnego eksperta, którego teksty publikowano nie tylko w branżowej prasie, ale z którym kontakt nawiązać miała osoba z otoczenia sekretarza stanu w kancelarii Prezesa Rady Ministrów. I w ten sposób ekspert uzyskał niejawne informacje o Baltic Pipe. Oto inny dziennikarz publikuje informacje, że w służbach specjalnych odwet na kolegach bierze facet, który, w przerwach na twittowanie, sprowadzać miał sobie kochanki do biura i wynosić tajne materiały. I co? I nic, nikogo to nie obchodzi.
Oto zasiadający w komisji do spraw służb specjalnych poseł Stanisław Pięta, przy okazji afery romansowej, bez skrępowania przyznaje, że czasami zostawia laptop czy telefon na terenie Sejmu, a być może nawet otwarty profil Twittera na stacjonarnym komputerze. Tak, członek komisji ds. służb specjalnych nie widzi w tym niczego złego. Ten sam zresztą poseł układa tajny plan walki z terroryzmem, będący adaptacją "Rozmów kontrolowanych" i Berezy Kartuskiej, gdzie walczyć z terroryzmem będzie się przez wprowadzenie w Polsce stanu wojennego z wojskowymi kordonami sanitarnymi i sądami doraźnymi, które na statkach więziennych wywozić będą podejrzanych na Madagaskar, znaczy do RPA. I plan ten, całkiem serio, konsultuje z domniemaną kochanką, którą na siłę wpychać ma do państwowej spółki, mimo iż ta woli rodzić mu dzieci.
Przecież jeśli nie jesteśmy krajem mocno infiltrowanym przez wrogie państwa, to tylko dlatego, że na infiltrowanie szkoda jakieś większej kasy, bo wystarczą husarskie skrzydła, ładna buzia, konto w social media i po kilku tygodniach wszystko podane jest jak na tacy.
Do tego kraj ugrzązł w całkowitym paraliżu decyzyjnym, bo rządząca partia składa się z ludzi, których, poza chciwością, nie spajają żadne wspólne idee, więc nikt nie zna kierunku, każdy szarpie w socjalną albo neoliberalną stronę, a w roli cara arbitra występuję pewien poseł, który na skutek choroby kolana akurat jest mało dostępny. Więc państwo na czas rehabilitacji kolana zostało wyłączone z gniazdka i po prostu nie działa.
I teraz ten sam kraj, który nie tyle nie potrafi wybudować "mieszkania plus" czy pomóc garstce niepełnosprawnych, ale nawet wybrać sobie decyzyjnego premiera, czy nauczyć posła korzystania ze smartfona, rzuca wyzwanie Niemcom i za 10 miliardów buduje port lotniczy połączony z Warszawą… koleją próżniową. Skończy się, rzecz jasna, niczym Możejki, miliardową katastrofą. Ale że w Polsce nikt za nic nie ponosi odpowiedzialności, to co się córek leśników i siostrzeńców prezesa do budowy lotniska wsadzi, co pracownicy Szydło zamówień dostaną i co minister Beata Kempa tapicerek się nawybiera, to ich, i nikt im tego odebrać nie zdoła.