Aby zrozumieć, dlaczego się nie da, trzeba sobie, rzecz jasna, odpowiedzieć na pytanie, jak w owej Anglii się dało, jak poradzono sobie z przemocą na stadionach. Otóż poradzono sobie w sposób dwojaki i to głównie w wyższych klasach rozrywkowych. Po pierwsze uderzono w kibiców komercjalizacją. Polegała ona na wypchnięciu ze stadionów kibiców z dzielnic robotniczych i zastąpienie ich zamożną klasą średnią, dla której Premier League została skrojona jako ekskluzywny towar. Nie, oczywiście nie oznacza to, że angielski robotnik nie może w ogóle na mecz chodzić. Oznacza to jedynie, że musi kupić karnet, bo wejściówki w dniu meczu są horrendalnych drogie, a i ów karnet jawi się jako coraz bardziej poważna pozycja w domowym budżecie. Więc „normalny” kibic coraz częściej woli mecz obejrzeć w pubie albo domu.
Problem w tym, że, bez względu jak oceniamy ten ruch, jest on w Polsce na ten moment niewykonalny. Nie ma bowiem tak wielkiej docelowej grupy zamożnych kibiców, którą dałoby się zastąpić grupę kibiców obecnych, a więc grupę, z której rekrutują się także i kibole. Jakość produktu też znacząco (delikatnie mówiąc) odbiega od europejskiej średniej, więc komercjalizacja na wzór angielskiej zupełnie nie wchodzi w grę. Dodatkowo problem stanowią polscy, prywatni właściciele, którzy, w przeciwieństwie do „politycznie myślących” miliarderów, przejmują kluby przede wszystkim dla średnioterminowego zysku. Nie są więc skłonni nawet do średnioterminowego ponoszenia strat, a za czym idzie nie są też skłonni do wojny z kibolami. Wolą się dogadać, przecież każda rozróba to tylko dodatkowe straty.
Teoretycznie, wyjściem z sytuacji mogłyby być rozwiązania niemieckie (tzw. 50+1) albo hiszpańskie (klub należący do socios), gdzie za wysokie wynagrodzenie rządzi menadżer, wynajęty przez większość spokojniejszych kibiców również i po to, aby klub z rąk kiboli odebrać. Taki pomysł rodzi jednak całą masę nowych problemów związanych z tzw. rozproszonym właścicielstwem, od wrogiego przejęcia zaczynając, przez apatię członków kibiców, na problemie rozchodzenia się interesów menadżerów i zniecierpliwionych właścicieli. Przede wszystkim jednak taki model wymagałby odrzucenia prymatu indywidualizmu i prywatnej własności, na którym to została zbudowana cała III RP i nauczenia się działania w ramach wspólnoty, a nawet spółdzielni. A to przecież zadanie na lata.
Drugim sposobem „cywilizowania” stadionów w Anglii było surowe karanie kibiców. Jest to ulubiony argument wszelkiej maści liberałów, którzy na co dzień, owszem, są jak najbardziej za liberalnym karaniem, ale jak tylko widzą pedofila, znęcającego się na zwierzętach, terrorystę i właśnie kibola, to nagle porzucają wszystkie swoje liberalne wartości i pałają krwiożerczą zemstą. W tej retoryce kibol zostaje więc odarty z człowieczeństwa i jako swoisty homo sacer symbolicznie pozbawiony jakichkolwiek praw. Problem, czy może szczęście, polega na tym, że takie postępowanie w Polsce jest wciąż niedopuszczalne. Kibice to też obywatele, też mają swoje uprawnienia, więc nie można ich karać na tyle surowo, na ile chcieliby to demonizujący ich przeciwnicy.
No dobrze, ale czy można jednak karać chociaż trochę surowiej, ba czy można ich karać skuteczniej? Otóż nie można. A nie można dlatego, że generalnie polski wymiar sprawiedliwości nie należy do najskuteczniejszych na świecie. Więc skoro nie jest skuteczny przy alimenciarzach, reprywatyzacji, łapówkarstwie, to czemu ma być skuteczny w radzeniu sobie z tak skomplikowanym problemem jak przemoc na stadionach? Nie można być skutecznym wybiórczo, nie można tkwić w marazmie i tylko nagle, pod wpływem jakiegoś cudu, wyrywkowo zadziwić świat swoją efektywnością. System angielski poradził sobie, bo okazał się bezwzględny, drakońsko bezwzględny i dlatego, że generalnie jest skuteczniejszy od systemu polskiego. Ot, cała tajemnica.
Pytanie tylko, czy Polacy chcieliby taki system u siebie? Albowiem, jeśli system nagle okazałby się skuteczny w sprawie kibiców, to jednocześnie mógłby być skuteczny przy przekroczeniach prędkości, jeździe na gapę, parkowaniu w niedozwolonych miejscach, weryfikowaniu deklaracji podatkowych i wszystkich tych innych drobnych grzeszkach, co do których Polacy przyzwyczaili się, że kulawy system i tak ich nigdy nie wyłapie.