Kiedy ostatnio CBOS wylosował mnie do jakiegoś sondażu i musiałem odpowiadać na pytania o politykę, zorientowałem się, że ja – publicysta polityczny – najczęściej zaznaczam opcję: „Nie mam zdania”. Nawet na pytanie o udział w wyborach udzieliłem odpowiedzi: „Nie wiem, czy pójdę”. To w moim przypadku duża zmiana. Przez lata razem z innymi publicystami narzekałem, że Polacy nie chodzą na wybory, nie angażują się, że brakuje im kapitału społecznego, izolują się w rodzinach, a sprawy społeczne i polityczne mają w nosie. Irytowały mnie wyniki rozmaitych sondaży, które nieodmiennie potwierdzały nasz narodowy brak zainteresowania, nadzwyczaj częste odpowiedzi wymijające, wybieranie przez połowę badanych opcji: „Żadne ze wskazań”. Uważałem, że świadczy to o nas jak najgorzej. A już absencję wyborczą skłonny byłem utożsamiać z kompletną ciemnotą albo – wybaczcie – „patologią”, która „pije pod sklepem”. Teraz sam do tej „patologicznej” grupy coraz bardziej mam się ochotę zapisać: do obywateli niezdecydowanych, zdystansowanych i zdezorientowanych.
W sondażu dla Gazeta.pl, który prezentujemy dziś Czytelnikom, zadaliśmy Polakom proste pytanie: „Kto twoim zdaniem zasługuje na miano najlepszego premiera rządu po 1989 roku?”. Dostali 16 nazwisk, począwszy od Tadeusza Mazowieckiego, na Mateuszu Morawieckim skończywszy. Największa grupa – aż 40 procent – nie chciała wskazać nikogo! Tadeusz Mazowiecki dostał najlepszy wynik, ale jest to zaledwie… 12,4 proc. wskazań.
Kogo w tym sondażu bym wybrał, gdyby ankieterzy zadzwonili do mnie? Wybaczcie osobisty ton tego tekstu, ale wydaje mi się, że to, co napiszę, jest doświadczeniem przynajmniej części pokolenia 40 plus. Kiedyś bez wahania podałbym nazwisko Mazowieckiego. Była to dla mnie postać wybitna, wiele lat temu w wyborach prezydenckich 1990 roku rozklejaliśmy z kolegą z liceum jego plakaty na Bielanach i uważaliśmy, że nic lepszego niż Mazowiecki nie mogło się Polsce przytrafić. „Nasz premier, nasz prezydent”. Na fali tego politycznego zakochania zapisałem się nawet do młodzieżówki Unii Demokratycznej. Pamiętam, jak po wynikach pierwszej tury siedzieliśmy w knajpie wściekli. Na kogo? Na głupi naród, który wolał spadochroniarza z Peru Stana Tymińskiego. Nie rozumiałem, jak to możliwe, że dziwny facet z czarną teczką dostał w pierwszej turze wyborów więcej głosów niż mędrzec z opozycyjną kartą, który wyprowadził Polskę z komunizmu. Czułem nawet coś więcej niż złość – czułem pogardę. To był ważny moment. To wtedy nastąpił rozbrat polskiej inteligencji z polskim ludem po wspólnym czasie „Solidarności”, bo uznano to głosowanie za czarną niewdzięczność, wyraz najgorszych skłonności naszej narodowej duszy. Wielu polskich inteligentów w tamtych emocjach pozostaje do dziś.
Po latach patrzę na ten czas inaczej, a głosowanie na Tymińskiego jestem skłonny uważać za objaw zdrowego rozsądku części polskiego społeczeństwa, które niekoniecznie chciało wybrać tego dziwnego człowieka na prezydenta (jego Partia X miała potem śladowe poparcie), ale na pewno chciało dać politycznej elicie jasny sygnał: mamy dość szokowej terapii, odpuście trochę, bo nie dajemy rady. I dokładnie zresztą to się stało, kolejne rządy i kolejni premierzy mocno odeszli od zbyt żarliwego neoliberalnego kursu. Szok Tymińskiego per saldo wyszedł więc Polsce na dobre.
Tadeusza Mazowieckiego nadal uważam za postać wybitną, ale bilans jego rządu jest na tyle skomplikowany i nieoczywisty (dla wielu grup społecznych wydarzył się wtedy armagedon), że w sondażu dla Gazeta.pl nie mógłbym go wskazać z czystym sumieniem i odpowiedziałbym tak jak 40 procent. Czyli bym nie wybrał nikogo. Żadna z tych 16 postaci nie była premierem wybitnym, bo chyba żadna nie potrafiła przekroczyć ograniczeń własnego środowiska i własnej grupy społecznej.
Powinniśmy się cieszyć, że tak wielu Polaków w rozmaitych sondażach odpowiada: „Nie mam zdania”. To dzięki tej niezdecydowanej i zdystansowanej części społeczeństwa (czasem jest to połowa, a czasem nawet większość) da się tu jeszcze w ogóle żyć. Po tych wszystkich strasznych słowach, które padły ostatnio w naszej polityce – po „zdradach”, „targowicach”, „Stalinach” i „Hitlerach” – powinniśmy trzymać kciuki za nasz narodowy indyferentyzm. Gdyby więcej z nas w rozmaitych sprawach miało bardziej zdecydowane zdanie, tkwilibyśmy już w środku wojny domowej, i to prawdziwej, a nie tylko metaforycznej.