Jest to tym bardziej niezwykłe, że każdy dorosły kiedyś był dzieckiem, zaś nie każdy był orangutanem, nie mówiąc o mieście.
Dzieci są oczywiście widoczne, kiedy karmi się je piersią w miejscu publicznym, a jeszcze bardziej widoczne, kiedy są wciąż zygotami. Potem część z nich staje się bardzo widoczna, przynajmniej dla rynku zabawek i zajęć stymulacyjnych za grubą kasę; dla firm zapewniających, że tylko wydanie miliona monet zapewni naszemu dziecku 'równy start' i pomoże zostać prezesem banku w czasie, w którym my będziemy brać drugi etat, aby zapłacić za zajęcia dodatkowe.
Ale pewne grupy dzieci pozostają niewidoczne trwale: dzieci z niepełnosprawnościami, dzieci krzywdzone, dzieci porzucone, dzieci umieszczone w domach dziecka i w pieczy rodzinnej, dzieci z rodzin nienormatywnych, dzieci trudne, problemowe i dysfunkcyjne.
Te dzieci w nowelizacji do Ustawy o wspieraniu rodziny, którą proponuje rząd PiS, zyskują status walizek, które nie tylko można przenosić z miejsca na miejsce, ale jeszcze na tym przenoszeniu zarobić.
Rząd otóż wpadł na taki pomysł, że jeśli dziecko odebrane z domu rodzinnego i umieszczone w rodzinie zastępczej, wróci do rodziny biologicznej w ciągu pierwszego roku, gmina w nagrodę dostanie zwrot części kosztów utrzymania tego dziecka.
Jeśli jednak nie wróci to gmina zapłaci karę finansową i wysokość tej kary będzie rosnąć z roku na rok.
I żeby nie było wątpliwości: terminy "kara" oraz "nagroda" zostały użyte expressis verbis w uzasadnieniu do ustawy.
Autorzy projektu bowiem porównali sobie kilka tabelek i wyszło im, że liczba dzieci wracających do rodzin biologicznych nie jest zadowalająca, i wyciągnęli z tego jedynie taki wniosek, że jej zwiększenie załatwi im temat "poprawy efektów pracy z rodziną".
Tym samym wiemy już, że autorzy projektu nie tylko mają - jak większość Polaków - dzieci w dupie, ale jeszcze nie umieją w interpretację danych.
Teraz będzie ilustracja:
Sześcioletnia Kasia i dwuletnia Zosia zostają odebrane rodzinie, która stosuje wobec nich przemoc. Dzieci są zaniedbane i opóźnione znacznie w rozwoju; nie były pod opieką pediatryczną; są wygłodzone; zdradzają sygnały wykorzystania seksualnego.
Ich mama rzadko trzeźwieje, ale po zabraniu córek deklaruje, że przestanie pić.
Dzieci trafiają do rodzinnego domu dziecka, zostają objęte opieką, rehabilitacją i miłością, zaczynają nadrabiać opóźnienia, w tzw. międzyczasie wychodzi na jaw, że obie były molestowane przez partnera mamy i jego licznych kolegów.
Mija rok i mamie udaje się zachować trzeźwość już trzy miesiące, a przynajmniej tak twierdzi. Twierdzi też, że rozstała się z dotychczasowym partnerem i na horyzoncie jest już nowy. Porządny człowiek, jego kurator może zaświadczyć, że odkąd wyszedł z zakładu karnego prowadzi się nienagannie i nawet udaje mu się dostać pracę dorywczą.
Gminie bardzo zależy na tym, aby dziewczynki wróciły do mamy, bo wtedy gmina dostanie 20% wydatków poniesionych na utrzymanie sióstr w rodzinnym domu dziecka.
Wprawdzie opiekunowie zastępczy alarmują, że mama kilka razy przyszła nietrzeźwa na spotkanie z córkami, a Ośrodek Pomocy Społecznej grzmi, że molestujący partner wcale nie zniknął z życia mamy, bo asystentka rodziny potwierdziła jego obecność w mieszkaniu. Centrum Pomocy Rodzinie dodaje, że mama wprawdzie przyszła kilka razy na terapię przeciwuzależnieniową, ale po trzech miesiącach sytuacja jest tak niepewna, że nie sposób orzec, czy nie wróci do nałogu. Szczególnie, że jej umiejętności opiekuńcze są mierne i zaniedbania córek nie wzięły się znikąd.
Biegli psycholodzy dodają, że mama nie wydaje się osobą bezpieczną w rozumieniu zaspokajania emocjonalnych potrzeb córek i dbania o ich bezpieczeństwo, skoro przez wiele miesięcy ignorowała skargi starszej o "bolącej cipce po zabawie z wujkiem".
Ale, rozumiecie, ten kraj i ten rząd potrzebują wzrostu liczby dzieci powracających do rodziny biologicznej, ponieważ myślą, że jeśli ta liczba się zwiększy to będzie to oznaczać, że poprawiono "efekty pracy z rodziną". Gmina zaś potrzebuje obniżenia kosztów budżetowych. Dlatego nim upłynie rok dziewczynki wracają do matki.
Może kiedyś jeszcze o nich usłyszycie, kiedy już dorosną i jedna z nich porzuci swoje dziecko w oknie życia, a druga popełni na tyle interesującą zbrodnię, że napiszą o niej w gazetach.
Bo kiedy dziewczynki już wrócą do mamy nie będziemy sprawdzać, jak się mają. Mission accomplished, nowelizacja nie przewiduje monitorowania i kontrolowania losów takich dzieci.
Nie zbieramy statystyk o nieudanych powrotach. Nie wiemy, ile dzieci staje się wiecznymi walizkami krążącymi między domem rodzinnym, domem dziecka, rodziną zastępczą i abarot od nowa, aż nie osiągną pełnoletniości.
Nie interesuje nas to, co to robi dziecku na jego potrzebę bezpieczeństwa, miłości i równych szans, którymi nie są zajęcia z metody Helen Doron, a tak podstawowe sprawy jak ta, aby był ktoś, kto zrobi drugie śniadanie do szkoły, upierze ubrania, odrobi wspólnie lekcje, pójdzie do poradni, kiedy trzeba.
Są dzieci lepsze i gorsze.
O tych lepszych lubimy czasem porozmawiać, bo są nasze. Te gorsze są niczyje.
Dlatego pewnie wszyscy dobrze się orientujecie w statusie polskich spraw odnośnie wycinki Puszczy Białowieskiej i w nowych pomysłach ograniczania praw kobiet.
Ale przyznajcie, nie wiecie nic o tej nowelizacji i o tym, jak bardzo skrzywdzi niczyje dzieci, prawda.
Anna Krawczak, członkini Interdyscyplinarnego Zespołu Badań nad Dzieciństwem przy Uniwersytecie Warszawskim. Tekst jest republikacją wpisu z profilu na Facebooku.
Anna Krawczak była gościem w Radiu TOK FM w audycji "Analizy" Agaty Kowalskiej.