Mało rzeczy tak szkodzi polskiej scenie politycznej jak niewłaściwe rozumienie słów „Nie palcie komitetów, zakładajcie własne”. Jacek Kuroń hasłem tym uzasadniał wybór pewnego modelu walki z opresyjnym państwem, gdy alternatywą pozostawała jedynie agresja wobec władzy. W realiach demokracji zakładanie własnych komitetów jest przejawem egoizmu i krótkowzroczności.
Najlepszym dowodem jest polityczna biografia Kuronia, który własne komitety zakładał tylko w czasach komunizmu. Po 1989 roku wiernie podążał za strukturami tworzonymi przez jego środowisko. Były nawet takie momenty, gdy podzielał nierealną – z dzisiejszej perspektywy – wiarę, że jedna partia połączyć może wszystkich, którzy znaleźli się po solidarnościowej stronie barykady. Później często ramię w ramię działał z tymi, z którymi się nie zgadzał, ponieważ wierzył, że kompromis jest jedynym sposobem włączenia w pewne procesy całego społeczeństwa.
Dzisiaj jego słowami wycierają sobie twarze polityczni nieudacznicy, którzy nie potrafią pogodzić się z tym, że ktoś może myśleć inaczej. Gest Ryszarda Petru jest przecież kolejnym fragmentem układanki, która łączy polityków ponad podziałami. Tę samą drogę przechodzili politycy lewicy (Marek Borowski czy Leszek Miller), centrum (Janusz Palikot czy Paweł Piskorski) i prawicy (Zbigniew Ziobro czy Marek Jurek). Wszystkie te historie miały równie smutne zakończenia: samozwańczy liderzy utykali na mieliźnie, z której na wszelkie sposoby próbowali się wykaraskać.
Prawda jest taka, że w polityce wyjątkowo rzadko zdarzają się chwile, w których warto zakładać własne komitety. Najczęściej bywa tak w momencie wielkich epokowych przetasowań, gdy społeczeństwo w wymiarze politycznym tworzy się na nowo. Problem w tym, że na ten pociąg nasi politycy spóźnili się o niemal trzy dekady. Są oczywiście pewne wyjątki – można wykorzystać społeczny potencjał (tak jak Samoobrona, choć jej potencjał był przecież bezpośrednim skutkiem transformacji) albo chcieć zachować ideową czystość (tak jak Razem, choć ta czystość powodować może polityczną indolencję).
Na tym lista przykładów tak naprawdę się kończy, gdyż często przytaczane przypadki Donalda Tuska czy Jarosława Kaczyńskiego po pierwsze były fuzjami prężnych środowisk, a nie solowymi występami uzurpatorów, a po drugie – pojawienie się Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości ściśle wiązało się z ruchami tektonicznymi, które zaczęły się jeszcze w trakcie transformacji ustrojowej.
Na co dzień demokratyczna polityka toczy się zgodnie z własnymi prawidłami, których podstawą jest umiejętność dialogu i nawiązywania kompromisów. Partia zawsze jest częścią społeczeństwa, co oznacza, że każdy jej członek i wyborca iść musi na ustępstwa. W przeciwnym razie demokratyczny model państwa stawałby się społecznie dysfunkcjonalny. Co ciekawe, polscy wyborcy zazwyczaj są mądrzejsi od polityków, ponieważ mają świadomość, że nie każdy ich postulat musi być realizowany przez popieraną partę.
Gdy Ryszard Petru mówi, że Nowoczesna nie jest już partią, na którą by zagłosował, po prostu się kompromituje. Przypomnijmy: mówimy o ugrupowaniu stworzonym przez niego w niemal samowładczy sposób. O ugrupowaniu, które jest jego dziełem w wymiarze zarówno ideowym, jak i personalnym. O ugrupowaniu, które jeszcze kilka miesięcy temu nosiło jego imię i nazwisko. A przede wszystkim – o ugrupowaniu, które wciąż pozostaje zgodne z nakreślonym przez niego azymutem. Opowiadanie bajek o tym, że w Polsce potrzebna jest jeszcze jakaś partia założona przez Ryszarda Petru jest jawną kpiną z wyborców.
Przez lata nasłuchaliśmy się populistycznych opowieści o tym, że zabetonowanie sceny politycznej jest najgorszym, co może nam się przytrafić. To nieprawda – struktura partyjna najbardziej dojrzałych i skutecznych demokracji świata nie przez przypadek pozostaje niemal niezmienna. Angela Merkel stoi na czele partii, której historia liczy niemal sto pięćdziesiąt lat. Premierzy Danii, Norwegii i Szwecji wywodzą się z ugrupowań założonych kolejno w 1870, 1884 oraz 1889 roku. W większości państw za młode partie uważa się te, które pojawiły się w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych.
Powinniśmy dążyć do tego, żeby polska polityka była jak najbardziej stabilna. Nie oznacza to, że partie polityczne nie mogą się przekształcać. Wręcz przeciwnie, zmiana jest niezbędna, ale powinna odbywać się wewnątrz dotychczasowych struktur.
Nie oznacza to, że skazani jesteśmy na ślamazarną ewolucję. Świetnie pokazuje to przykład brytyjskiej Partii Pracy, która w ostatnich latach przeszła drogę od liberalizmu do socjalizmu. Gdyby Jeremy Corbyn żył w Polsce, byłby pewnie sfrustrowanym liderem marginalnego ugrupowania. Jednak cierpliwość i szacunek do demokratycznych reguły gry spowodowały, że nie rezygnując ze swoich poglądów, stał się przewodniczącym potężnej partii, którą wspiera znaczna część społeczeństwa.
Choć brzmi to paradoksalnie w warunkach demokratycznych prawdziwa zmiana zazwyczaj odbywa się właśnie poprzez wykorzystanie dotychczasowej struktury. W przeciwnym razie skazana jest na długotrwały marsz, który ma nikłe szanse na powodzenie. Dobrze o tym wiedzieli ci politycy, którzy najpierw zaangażowali się w rewolucję seksualną, a później zmienili oblicze dziesiątek lewicowych ugrupowań po obu stronach Pacyfiku.
Pomysł z pokoleniową partią, którą mieliby tworzyć tacy politycy jak Ryszard Petru, Barbara Nowacka czy Robert Biedroń jest wyjątkowo szkodliwy. Tworzenie nowych ugrupowań zawsze jest konsekwencją pychy. Pokazuje, że motywacją polityków może być przekonanie o własnej nieomylności i sile, a nie chęć rozmowy z innymi.
Rację ma Janusz Palikot, który radzi Biedroniowi i Nowackiej, żeby zapisali się do Platformy Obywatelskiej. Nie dlatego, żeby wspierać nieudolną politykę obecnych liderów, ale dlatego, żeby wystąpić przeciwko niej, wykorzystując kapitał, który posiada ta partia. Tylko tak rozumiana zmiana nie będzie społecznie jałowa, ponieważ jej podstawą stanie się komunikacja pomiędzy pokoleniami i ideami.
Bez problemu potrafię wyobrazić sobie Platformę Obywatelską czy Sojusz Lewicy Demokratycznej zmieniające swój profil ideowy na taki, który byłby zgodny z poglądami Biedronia czy Nowackiej. Żeby tak się stało musimy jednak przestać postrzegać partie polityczne jako folwark tych, którzy są ich liderami. Nie traktujmy bycia członkiem partii jako równoznacznego z legitymizowaniem jej działań.
Konsekwentne budowanie alternatywny wewnątrz formacji politycznej jest jedną z najskuteczniejszym form oporu. Wśród działacz Partii Republikańskiej znajdziemy wielu zdeklarowanych przeciwników Donalda Trumpa, którzy niedługo mogą stać się jego największym kłopotem. Na takiej fali wypłynęło wielu politycznych liderów. Choćby charyzmatyczny senator z Illinois, o którym nie usłyszałby pies z kulawą nogą, gdyby wybrał solową drogę zamiast przekonywać swoją partię do głębokiej zmiany.
Niestety – polscy politycy nie mają odwagi występować przeciwko swoim przywódcom. Gdy dodamy do tego przerośnięte ambicje i nieumiejętność przegrywania, wyłonią nam się największe grzechy polskiego życia społecznego. Właśnie dlatego brakuje nam porządnej dyskusji programowej (bo skąd czerpać inspirujące pomysły, gdy wszyscy się ze sobą zgadzają?), nawiązywania kompromisów (bo jak się tego nauczyć, gdy trzaska się drzwiami przy pierwszej lepszej okazji?) czy zdobywania poparcia społeczeństwa (bo gdzie się tego nauczyć, skoro nie potrafimy przekonać nawet swoich partyjnych koleżanek i kolegów?).
Tak długo jak polityka partyjna będzie pokazem bufonady, będziemy skazani na poważne problemy ustrojowe. Kłopot naszej demokracji jest znacznie głębszy niż populistyczne rządy prawicy i zaczyna się właśnie w partiach, które są laboratoriami pluralizmu. W czasach chaosu tylko dojrzała, oddolna debata może nas uratować. Ci, którzy tego nie rozumieją, a opowiadają podniosłe historie o końcu demokracji są po prostu śmieszni.
---
Jan Radomski - publicysta i bloger, od 2010 roku związany z redakcją „Liberté!”, członek zarządu stowarzyszenia Projekt: Polska. Kontakt z autorem: @jwmrad.
Czytaj inne teksty autora: