Polityczne rozstanie może być sposobem na przypomnienie o sobie wyborcom, odświeżenie wizerunku i podbudowanie kulejącej wiarygodności. Ale odchodzić trzeba umieć. Tymczasem kilkudniowy serial rozwodowy, jaki w ostatnich dniach odegrali Joanna Scheuring-Wielgus, Joanna Schmidt i Ryszard Petru, przeciętnego wyborcę zostawia w stanie kompletnej dezorientacji.
Najbardziej klarowne i zrozumiałe wydają się na pierwszy rzut oka powody odejścia Joanny Scheuring-Wielgus. Jak tłumaczyła posłanka, partia podczas posiedzenia klubu odmówiła jej prawa do zabrania głosu w sprawie protestujących w sejmie niepełnosprawnych. A jako że Scheuring-Wielgus od początku była w ten protest zaangażowana, nie wytrzymała i wyszła – tak z posiedzenia, jak i samej partii.
Niby wszystko jasne, ale konia z rzędem temu, kto wytłumaczy wyborcom, dlaczego protest w sejmie – który jest dla PiS dewastujący wizerunkowo i co do słuszności którego cała tzw. opozycja demokratyczna jest zgodna – nagle wywołuje tak głębokie podziały. I to nie międzypartyjne, ale w ramach jednego ugrupowania. Scheuring-Wielgus powtarza, że partia zabraniała jej mówić, partia odpowiada, że niczego nie zabraniała, a widz może się jedynie zastanawiać, co tak naprawdę posłanka i partia mają w sprawie niepełnosprawnych do powiedzenia i na czym polegają rzekomo fundamentalne między nimi różnice.
Jeszcze ciekawiej zrobiło się wraz z odejściem Joanny Schmidt, która swoją decyzję uzasadniła znacznie szerzej, bo w pełni zadrukowaną kartką formatu A4, której zdjęcie zamieściła na Twitterze. Zawiedzie się jednak ten, kto w oświadczeniu Schmidt szuka wyjaśnienia przyczyn jej rozstania z .Nowoczesną. Posłanka opisuje w nim swoją drogę do polityki, osobiste motywacje i nadzieje, by ostatecznie oskarżyć całą „polską politykę” o „zakulisowe gry, personalne spory, oraz coś, co w języku potocznym nazywa się cwaniactwem” [pisownia oryginalna, przyp. red.]. Dalej dowiadujemy się, że polska polityka potrzebuje „profesjonalizmu, ludzi pracowitych, zaangażowanych i prawdomównych”. Czy to znaczy, że pozostali członkowie partii, która – jak stale słyszymy – od przeszło dwóch lat broni polskiej demokracji, relacji z Unią Europejską oraz cywilizacyjnej drogi wybranej po roku '89 są nieprofesjonalni, niezaangażowani i kłamią? Czym w takim razie różnią się od tych, z którymi walczą – może zapytać i pewnie zapyta zaskoczony widz.
Ryszard Petru odchodzi z Nowoczesnej Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl
Po ogłoszeniu decyzji Schmidt odejście Ryszarda Petru było już tylko kwestią czasu. Ale żeby przeciętnego, potencjalnego wyborcę jeszcze bardziej skonfundować, były przewodniczący partii, w wywiadzie opublikowanym przez „Rzeczpospolitą” w dniu jego odejścia [!] zapewniał: „Nie rozbijam partii, nie wyprowadzam z niej nikogo i sam z niej wyszedłem”. Co takiego stało się w ciągu tych kilkunastu godzin dzielących przeprowadzenie wywiadu od konferencji, na której Petru poinformował o swoim odejściu? Zajrzał na konto Twitterowe Joanny Schmidt i dowiedział się, że jego partyjni koledzy to nieprofesjonalni oszuści?
Zupełnym zaś kuriozum jest – powtarzający się zarówno w wypowiedziach Petru, jak i Scheuring-Wielgus – zarzut nadmiernego zbliżenia Nowoczesnej z Platformą Obywatelską. „Nie mogę być w partii, która stała się przystawką PO, w kontrze do której powstała” przekonywała Scheuring-Wielgus. Petru zaś mówił o tym, że kiedyś Nowoczesna nie bała się „poruszać trudnych tematów”, była „partią jednoznaczną” i „różniła się od Platformy Obywatelskiej”. Krytykował też wystawienie we Wrocławiu kandydatury Kazimierza Michała Ujazdowskiego, mimo że .Nowoczesna pod przewodnictwem Katarzyny Lubnauer go nie popiera.
Scheuring-Wielgus i Petru mają oczywiście rację, że wystawienie przez Grzegorza Schetynę Ujazdowskiego to dowód na skrajną słabość .Nowoczesnej czy – jak pisałem na tych łamach – jej „dorzynanie”. Ale warto przypomnieć, że jeszcze kilka miesięcy temu tuż przed przegranymi wyborami na przewodniczącego to Petru wzywał do ścisłej współpracy z PO. A jako dowód powodzenia tej strategii podawał wystawienie wspólnej kandydatury Rafała Trzaskowskiego i Pawła Rabieja na prezydenta i wiceprezydenta Warszawy. Ta „wspólność” jest tu oczywiście czysto umowna, bo stanowisko wiceprezydenta wyborom nie podlega, a Trzaskowski w przypadku zwycięstwa będzie sobie mógł współpracowników dobierać dowolnie i dla Rabieja nie musi znaleźć miejsca. Wówczas to Lubnauer zapowiadała konieczność renegocjacji tego porozumienia przestrzegała przed nadmiernym zbliżeniem z PO.
I Lubnauer miała wówczas rację, tak jak obecnie rację ma Petru. Były przewodniczący ma także słuszność, gdy twierdzi, że jego partii brakuje wyraźnej tożsamości. Dokładnie to samo mówiła Lubnauer, gdy startowała przeciwko Petru. Jak widać diagnoza słabości własnego ugrupowania przychodzi łatwiej, gdy stoi się z boku.
Zmiana lidera, jaka nastąpiła w Nowoczesnej przed kilkoma miesiącami, była dla tej partii jedyną szansą na odrodzenie, bo Petru nie tylko kompromitował ją kolejnymi wpadkami językowymi, ale przede wszystkim od miesięcy nie był w stanie odwrócić negatywnych trendów sondażowych. Nowa przewodnicząca swojej szansy nie wykorzystała. Nie udało się partii zdyscyplinować i nadać jej wyrazistości, o którą wówczas apelowała Lubnauer, a której teraz domaga się Petru. Dziś przewodniczącej pozostaje już tylko walko o przetrwanie w choćby szczątkowej formie. Jak na razie tę walkę przegrywa, a jej ostatnią nadzieją na podtrzymanie przy życiu jest... Grzegorz Schetyna. Przewodniczący PO potrzebuje .Nowoczesnej, by tworzyć wrażenie, że reprezentuje szeroką koalicję wymierzoną przeciwko PiS-owi. W tym układzie Lubnauer staje się dla Schetyny tym, kim dla Jarosław Kaczyńskiego jest Jarosław Gowin – imitacją partnera.
Nowoczesna jest o krok od upadku. Ale decyzja trójki posłów o odejściu z partii, forma tegoż odejścia – odrębne, rzekomo spontaniczne wyjścia zamiast wspólnego frontu – i brak sensownego wyjaśnienia to kolejny polityczny samobój: partii zaszkodzi, a Petru nie pomoże. Mimo to były przewodniczący niezmiennie liczy na polityczne odrodzenie.
We wspomnianym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, Petru pytany o to, czy nie zmarnował już swojej szansy na stworzenie partii i wprowadzenie jej do parlamentu, odpowiada: „Już raz to zrobiłem”, po czym dodaje, że „pierwszy raz jest najtrudniej”. Niestety, polityka to nie palenie papierosów. Tu drugi raz jest zwykle trudniejszy. I nie trzeba wierzyć na słowo jednemu publicyście. Wystarczy zapytać wszystkich tych polskich polityków, którzy po porażce swoich pierwszych ugrupowań zakładali kolejne i dochodzili do władzy. Ilu ich jest? Ja naliczyłem... dwóch – jednego Ryszard Petru znajdzie w Brukseli, drugiego może odwiedzić w warszawskim szpitalu przy Szaserów.
Łukasz Pawłowski
Sekretarz redakcji i szef działu politycznego tygodnika „Kultura Liberalna” [www.kulturaliberalna.pl]. Z wykształcenia psycholog i socjolog, doktor socjologii. Pisze o polskim i amerykańskim życiu politycznym. Twitter: @lukpawlowski