W większości krajów zachodnich ogólna idea, żeby zwiększyć obciążenia publicznoprawne najlepiej zarabiających, by pomóc osobom niepełnosprawnym, spotkałaby się ze zrozumieniem. Oczywiście w Polsce niemal każdy czuje się potencjalnym milionerem, więc najbogatsi mają do dyspozycji bardzo szerokie grono obrońców ich interesów. Nic więc dziwnego, że zaproponowana przez premiera Morawieckiego „danina solidarnościowa” została okrzyknięta w debacie publicznej „skokiem na kasę”, „złodziejstwem” i „komunizmem”.
Jednak odłożywszy na bok nasz lokalny folklor, trzeba przyznać, że proporcjonalnie wyższe podatki płacone przez najlepiej zarabiających to cywilizacyjny standard. Niestety PiS, jak to często bywa, zabiera się do tej sprawy na skróty (wcześniej np., zamiast oficjalnie podwyższyć pensje ministrom, uzupełniał je nagrodami). Problemem jest nie sama chęć sięgnięcia do najgłębszych kieszeni, by zdobyć pieniądze na niepełnosprawnych, lecz dziwaczna koncepcja doraźnie wprowadzanej daniny, która będzie miała z góry określony cel. Ci, których ona dotknie, będą więc przeświadczeni, że utrzymują niepełnosprawnych, co zresztą rodzinom osób niepełnosprawnych nie będzie się podobać równie mocno. Nawet jeśli nie skłóci to obu grup, to wywoła kolejne niepotrzebne napięcia i emocje. Tymczasem rozwiązanie jest dosyć oczywiste - należy zreformować polski system podatkowy w taki sposób, by zamożniejsi płacili proporcjonalnie więcej. Szczególnie że akurat nasz system podatkowy należy do najmniej sprawiedliwych wśród krajów rozwiniętych.
Polski podatek dochodowy od osób fizycznych (PIT) formalnie jest progresywny, to znaczy istnieją dwie jego stawki, 18-proc. i 32-proc., a do osób przekraczających 85 tys. zł rocznego dochodu stosuje się drugą stawkę. Co ważne, czego chyba wiele komentujących osób nie jest świadoma, drugą stawkę płaci się tylko od nadwyżki ponad progiem - pierwsze 85 tys. jest opodatkowane zawsze stawką 18-proc. Nie jest więc tak, że podatnik po przekroczeniu progu drugiej stawki realnie traci, bo płaci wyższy podatek od całości - on po prostu nieco mniej zyskuje. Już tutaj widać, że polski system jest bardzo mało progresywny. Po pierwsze, są jedynie dwie stawki - dla najlepiej zarabiających oraz dla pozostałych. Po drugie, najwyższa stawka jest relatywnie niska - w większości krajów Europy Zachodniej wyraźnie przekracza 40 proc., a w Danii, Austrii czy Holandii - nawet 50 proc.
Jednak głównym problemem polskiego PIT jest to, że jego progresywność to czysta fikcja. Najwyższa stawka zaczyna się w sumie od dosyć niskiego poziomu dochodu ok. 7,1 tys. zł miesięcznie (po odliczeniu składek na ubezpieczenie społeczne). Tymczasem płaci ją zaledwie 3 proc. podatników PIT rozliczających się według skali podatkowej (dane Ministerstwa Finansów za 2016 r.). Nie jesteśmy zamożnym państwem, a 7 tys. zł dochodu to dla wielu z naszych rodaków marzenie, jednak nie jesteśmy przecież aż tak biedni, by próg drugiej stawki PIT przekraczało tylko 3 proc. pracujących. Wynika to z tego, że istnieje zupełnie legalna i prosta możliwość wymigania się od drugiej stawki PIT - rozpoczęcie działalności gospodarczej jako osoba fizyczna i przejście na liniowy 19-procentowy PIT dla przedsiębiorców.
Co ważniejsze, rozwiązanie takie umożliwia też bardzo wyraźne obniżenie płaconych składek na ubezpieczenie społeczne, gdyż przedsiębiorcy płacą ryczałt wysokości ok. 1200 zł. Taka konstrukcja podatku PIT i składek dla przedsiębiorców powoduje, że obciążenia są regresywne, tzn. im więcej się zarabia, tym mniejszą część swoich dochodów się płaci. Tak więc polski system danin publicznoprawnych w tym obszarze idzie wręcz w odwrotnym kierunku niż cywilizowany standard, według którego najzamożniejsi płacą proporcjonalnie więcej. Przyjrzyjmy się takiej parze: młoda pracownica z pensją minimalną 2,1 tys. zł i menedżer na samozatrudnieniu osiągający dochód na poziomie 50 tys. zł. Ta pierwsza dostanie na rękę 1530 zł, czyli jej obciążenia wyniosą 27 proc. kwoty brutto (a przecież jeszcze należałoby doliczyć składki płacone przez pracodawcę). Ten drugi zapłaci 19-proc. podatek i składki ZUS wysokości 1,2 tys. zł, czyli suma jego obciążeń wyniesie 21 proc. dochodu (w uproszczeniu, bo są różne sposoby odliczania składek). I to jest zwyczajna niesprawiedliwość, która od lat funkcjonuje w najlepsze w polskim systemie podatkowym.
Nic więc dziwnego, że zamożni Polacy gremialnie korzystają z tego rozwiązania. Na samozatrudnienie przechodzą menedżerowie, prezesi spółek i różnego rodzaju specjaliści. Żeby sobie uświadomić skalę tej optymalizacji podatkowej, wystarczy zerknąć do danych. Według informacji Ministerstwa Finansów dot. rozliczenia PIT w 2016 r. dochód uzyskało 23,4 mln podatników PIT, którzy rozliczają się według skali podatkowej. Osiągnęli łączny dochód wysokości 795,4 mld zł, czyli średnio na głowę wykazali roczny dochód na poziomie 34 tys. zł. Tymczasem liniowym PIT rozliczyło się 534 tys. osób, które wspólnie osiągnęły dochód 119,9 mld zł - czyli średnio na głowę... 224,5 tys. zł. Rozliczający się podatkiem liniowym osiągają średnio niemal siedem razy większy dochód niż ci, którzy rozliczają się według skali podatkowej. To i tak nic. Według danych „Dziennika Gazety Prawnej” w 2016 r. w Polsce było ok. 20 tys. milionerów, czyli osób, których wykazany roczny dochód przekroczył 1 mln zł. Według „DGP” aż 82 proc. z nich rozlicza się liniowym podatkiem PIT dla przedsiębiorców. Niemal wszyscy najbogatsi Polacy omijają drugą stawkę PIT. Te 82 proc. milionerów płaci też nie proporcjonalne do dochodu składki ZUS jak Polacy na etacie, lecz ryczałtowe składki 1,2 tys. zł, które w ich przypadku stanowią zupełnie nieistotny ułamek dochodu. Co to za progresja podatkowa, skoro niemal wszyscy najbogatsi ją omijają? Co to za system ubezpieczeń społecznych, do którego niemal wszyscy najzamożniejsi dokładają się w minimalny sposób? W jaki sposób budować szacunek do prawa wśród Polaków, skoro najbogatsi Polacy zupełnie oficjalnie kpią sobie z powszechnego systemu danin publicznoprawnych?
Nic więc dziwnego, że polski system podatkowy jest jednym z najbardziej liniowych i najmniej redystrybucyjnych na świecie. Dochodzi do tego przecież jeszcze bardzo niska kwota wolna od podatku, która sprawia, że mniej zamożni Polacy płacą proporcjonalnie wysokie podatki w stosunku do mniej zamożnych obywateli innych krajów Zachodu. Według danych OECD polski system podatkowy w najmniejszym stopniu wpływa na zmniejszenie nierówności ze wszystkich wykazanych krajów - podatki w Polsce zmniejszają wskaźnik Giniego o 0,01 pkt, tymczasem w Niemczech, Holandii czy Australii ich wpływ na spadek nierówności jest sześć razy większy. Według danych Instytutu Badań Strukturalnych Polska ma niemal najbardziej płaski system podatkowy w OECD. Różnica w klinie podatkowym między zarabiającymi 67 proc. średniej krajowej a 167 proc. wynosi zaledwie 2 pkt proc. - mniej jest tylko na Węgrzech i w ultraliberalnym Chile. W Niemczech ta różnica wynosi 6 pkt proc., a w Holandii i Wielkiej Brytanii - niemal 12 pkt proc.
Jeśli PiS chce sięgnąć do głębszych kieszeni, by móc sfinansować pomoc dla niepełnosprawnych, to zamiast wprowadzać dziwaczne ekstraordynaryjne daniny, powinien zreformować polski system podatkowy. A szczególnie podatek dochodowy od osób fizycznych. Wszystkie dochody osobiste powinny być opodatkowane i oskładkowane na tych samych zasadach. PiS powinien znieść liniowy PIT dla przedsiębiorców, by wszyscy samozatrudnieni, z polskimi milionerami włącznie, rozliczali się według skali podatkowej. Powinien również wprowadzić trzecią stawkę PIT dla dochodów powyżej 250 tys. zł rocznie na poziomie 40 proc. Powinien także zlikwidować podatek od dochodów kapitałowych (19-proc. podatek Belki), a dochody kapitałowe powinny być doliczane do pozostałych dochodów osobistych w zeznaniu rocznym i opodatkowane na takich samych zasadach. Dzięki czemu polscy milionerzy utrzymujący się z dywidend również płaciliby progresywny PIT. Oczywiście całość należałoby dopełnić sensowną reformą składek na ubezpieczenie społeczne, by składki odpowiadały dochodom osiąganym przez przedsiębiorców. Taka kompleksowa reforma byłaby oczywiście dużo trudniejsza do przeprowadzenia niż wprowadzenie doraźnej daniny, jednak byłaby dużo bardziej sensowna. Rząd znalazłby środki dla niepełnosprawnych, a nasz system podatkowy zrobiłby krok ku cywilizacyjnym standardom.
Piotr Wójcik jest publicystą ekonomicznym, współpracownikiem Gazeta.pl, „Gazety Polskiej Codziennie” i REO.pl