Od redakcji: Szanowni Czytelnicy! W naszym cyklu "Klasa średnia chce się grodzić" dyskutowaliśmy o grodzonych osiedlach i elitarnych szkołach, do których uciekają zamożniejsi Polacy. Czy czegoś ważnego przez to nie tracimy jako społeczeństwo? Dziś - na koniec cyklu - wyjątkowa rozmowa naszej dziennikarki Wiktorii Beczek z jej mamą Anetą.
Na wasze teksty i polemiki (będziemy je publikować) czekamy pod adresem listydoredakcji@gazeta.pl
***
Wiktoria, córka, 27 lat. Mieszka na nowym warszawskim osiedlu, które wprawdzie nie jest zamknięte, ale ma ochronę i ogrodnika. Marzy o mieszkaniu w starej kamienicy, gdzie mieszają się ludzie z różnych grup społecznych.
Aneta, matka, 49 lat. W 2005 roku uciekła z bloku - najpierw do apartamentowca na Kabatach, a potem na osiedle szeregowców na obrzeżach Warszawy (ma tu kawałek wymarzonego ogródka i wreszcie jest zadowolona z otoczenia).
Aneta Dekowska: Ja już się w kamienicy namieszkałam z takim towarzystwem... Całą młodość spędziłam w przedwojennej czynszówce. Komuna kwaterowała tu wszystkich, jak leci, więc na parterze była melina, gdzie sprzedawano wódkę. Każdego wieczoru był ruch, zdarzały się dantejskie sceny. Sąsiad, który prowadził melinę np. rozpalał ognisko na środku pokoju. W tej patologicznej rodzinie był chłopczyk, który musiał na to wszystko patrzeć. Moja mama uczyła go literek na podwórku, bo był zaniedbany emocjonalnie i edukacyjnie. W podwarszawskich Włochach było mnóstwo takich czynszówek i ja się na tę biedę, na to dziadostwo już napatrzyłam. I już tego nie chcę, bo serce mnie boli. Lepiej mi się żyje, jak mniej widzę, chociaż wiem, że to złudne.
- Przytłaczało mnie to miejsce. Nade mną i pode mną tyle pięter, tyle ludzi.
- Różne były sceny i ich też już miałam dosyć.
- Na twoim osiedlu jest mnóstwo ludzi przyjezdnych, ale oni za 10 lat już nie będą przyjezdnymi. Przestaną wyjeżdżać na weekend do domów rodzinnych. Jeszcze się nie zakorzenili, ale ostatecznie to tutaj będą mieli swoje miejsce. Tak jest wszędzie. Pierwsze lata w nowym budynku Kabatach było tak samo - w święta wszystkie samochody znikały z garażu.
- Kiedyś mi się podobały całkowicie zamknięte osiedla. Nikt nieproszony nie wchodził, czułam się bezpieczna. Dzisiaj trochę już dokucza mi taka inwigilacja, bycie na okrągło pod okiem kamery. Na Kabatach na początku był tylko domofon, później zainstalowano kamery. No dobrze, były jakieś kradzieże, więc cieszyłam się, że są kamery. Ale jak zainstalowano je w windzie, to trochę zaczęło mnie to uwierać. Ochroniarz, który był na dole budynku pytał “a co pani tam zgubiła?”, bo pochyliłam się, żeby zawiązać buty.
I dziś na moim nowym osiedlu, też grodzonym, ale bez ochrony i kamer, głosowano nad zainstalowaniem monitoringu. Mam już tej inwigilacji trochę dosyć. Trochę to we mnie ewoluuje. Z jednej strony cieszę się, że mam kontakt z fajnymi sąsiadami, wychodzę i mówimy sobie “dzień dobry”, ale nie chciałabym za bardzo, żeby wchodzili w moje życie, patrzyli na kamerach kto do mnie przychodzi.
- Z takimi społecznościami jest tak, że jest wszystko fajnie, jeśli są fajne. A czasami się trafi jeden parszywy sąsiad i można się naprawdę zamęczyć. W dużym bloku ten jeden sąsiad takiej krzywdy nie wyrządzi, ale w mniejszej kamienicy to duży problem. Weźmy kamienicę twojej babci, gdzie przez lata sąsiad terroryzował wszystkich mieszkańców. Terroryzował, zamęczał, a na końcu okradł wspólnotę. Na dużym osiedlu to niemożliwe, bo ludzie zaraz taką osobę przegłosują, jakoś zareagują. A w kamienicy często mieszkają starsi ludzie i są bezradni. Poddają się, żeby mieć spokój, bo boją się, że będzie jeszcze gorzej.
- To jest często problem nowych osiedli, na które przeprowadzają się osoby, które wcześniej mieszkały w domkach jednorodzinnych i mogły tam sobie skakać, krzyczeć, robić co chcą i nikt na ich teren nie wchodził. A tu muszą się liczyć z sąsiadami. Nie stawiamy śmieci na klatce, nie drzemy się, nie robimy remontu na klatce schodowej. Ja to wiem, bo zawsze mieszkałam w domu wielorodzinnym, ale może osoby, które mieszkały w domach jednorodzinnych po prostu tego nie wiedzą?
- Trzeba zrozumieć też tych którzy pracują do późna i późno robią pranie, bo przecież nie robią tego złośliwie. Nikt nie żyję w swoim mieszkaniu na złość innym. Miałam teraz problem z sąsiadami, którym przeszkadza to, że pies szczeka. Z jednej strony chciałabym, żeby pies nie szczekał, a z drugiej strony - żeby sąsiedzi aż tak nie ingerowali w moje życie.
- … sąsiadka w sobotę o 23 tłucze kotlety na niedzielę, a sąsiad co piątek zaprasza kolegów. Jest kultura danego domu, jakiś folklor, koloryt. I oni są do tego już absolutnie przyzwyczajeni.
- Aż tak nie będzie. Teraz jest duża rotacja. Nie przywiązujemy się już tak do miejsc, wymieniamy mieszkania, wymieniamy miejsca do życia. A w takiej kamienicy, jak u twojej babci, sąsiadki z naprzeciwka mieszkają drzwi w drzwi od 1938 roku. To ile to lat? 80!
Część osób już nie żyje, część się wyprowadziła, a one dwie zostały i teraz sobie pomagają. Jedna już niewiele pamięta, więc ta druga przychodzi kilka razy dziennie, żeby sprawdzić, czy wyłączyła gaz, czy wszystko u niej dobrze, czy wzięła leki. I mówi że musi o nią dbać, bo znają się 80 lat więc jak mogłaby inaczej. I pal sześć, czy się lubią czy nie. Mieszkają obok siebie tyle lat, to prawie jak rodzina.
- Ja swoich też nie, ale tamtych z rodzinnej kamienicy? Oczywiście, że tak! Ludzie się znali pokoleniami. Sąsiadka, która zresztą jest moją chrzestną, znała moją prababcię, babcię, całą moją rodzinę.
- Nie sądzę. My zamieszkaliśmy w nowym mieszkaniu w sierpniu, a już w listopadzie zostawiliśmy sąsiadowi mieszkanie i koty pod opieką.
- Mówisz, że masz dwoje-troje znajomych sąsiadów. W takiej kamienicy jak u babci było 10 mieszkań. Nie ze wszystkimi się żyło w przyjaźni, tylko właśnie z dwiema-trzema rodzinami. Może to jest po prostu kwestia skali. Wtedy to było pół kamienicy, a teraz mały odsetek całego osiedla.
Zresztą, dziś mam bardzo fajnych sąsiadów, ale nie mam dla nich czasu. Żeby zadbać o te relacje, musiałabym mieć czas, a ciągle pracuję. A jak już znajdę chwilę, to chciałabym też zadbać o relację z przyjaciółmi, których już mam, albo po prostu odpocząć. A kiedyś? Nie było internetu, w telewizji też nic nie było, a człowiek coś musiał robić. Pójście do sąsiadki to czasem była największa rozrywka.
- Czasy są inne. Teraz każdy ma telefon, jak coś się dzieje, to może zadzwonić po policję. Pamiętam, jak sąsiad z meliny komuś podpadł. Przyszło kilku chłopa na nasze podwórko i go tłukli sztachetami wyrwanymi z ogrodzenia. I nie było jak zadzwonić na policję. Siedziałyśmy przerażone z mamą i nie wiedziałyśmy co zrobić. Nie wiadomo było, czy go zabiją, czy nie. Mama się skradała do sąsiadki, która miała telefon, ale ta powiedziała, że po karetkę i straż pożarną pozwala dzwonić, ale na milicję nie.
- Nie wiem. Taką dostałyśmy odpowiedź. Trzeba było siedzieć i czekać. Ja byłam dzieckiem, wyglądałyśmy z mamą zza firanek, żeby nas nikt nie zobaczył, bo myślałyśmy, że jak ktokolwiek nas zobaczy, to też oberwiemy. I pewnie dlatego ta sąsiadka nie pozwalała dzwonić, żeby nie było, że z jej telefonu wezwano milicję i że to jej wina. A dziś szybki telefon, przyjechałaby policja i zrobiłaby porządek.
- W końcu wylądował w szpitalu, ale się wylizał. Dziś tam na parterze, gdzie była melina, są mieszkania socjalne. I różnie może być. Raz już zakwaterowali zbieraczkę śmieci, która ogrzewała mieszkania węglem. Ludzie się bali, że w końcu puści z dymem całą kamienicę. To już nie na moje nerwy.
W cyklu "Klasa średnia chce się grodzić" opublikowaliśmy już:
Czekamy na Wasze opinie pod adresem: listydoredakcji@gazeta.pl