Od redakcji: Dziś w naszym cyklu „Klasa średnia chce się grodzić” publikujemy tekst Katarzyny Grygi, producentki telewizyjnej, autorki książki „Suka”. Zasłynęła felietonem „Ekoterrorystom mówię nie”, w którym wyznała, że reaguje alergicznie na usilne próby przesadzania jej na rowerowe siodełko. Za swój tekst zebrała nie tylko masę hejtu, ale też sporo głosów mówiących: „Ktoś wreszcie napisał, co myślę”.
JUTRO rozmowa naszej dziennikarki Wiktorii Beczek z mamą o tym, dlaczego miks społeczny (czyli mieszanie w ramach jednego osiedla ludzi o różnym statusie materialnym i z różnych środowisk) kojarzy się starszemu pokoleniu z PRL-em.
Czekamy na państwa polemiki i listy, które będziemy publikować. Piszcie na adres listydoredakcji@gazeta.pl
***
W swoim życiu mieszkałam w starej kamienicy, w bloku z lat 50. i w apartamentowcu, a dziś mieszkam w domu. Jedno, co łączy w Polsce wszystkie z tych opcji, to ogromna chęć grodzenia się wszelakiego. Płoty, płotki, bramki, dodatkowe klatki schodowe. I to grodzenie wynika wcale nie z braku poczucia bezpieczeństwa, ale z chęci uporządkowania.
W Polsce mamy model budowania i wykańczania się latami. O ile w Niemczech budowę zamyka się w okolicach 12 miesięcy, to u nas metoda „na prowizorkę”, „zrobi się potem”, „kiedyś się to wykończy” jest dość powszechna. Jeśli budowałabym dzisiaj po raz kolejny dom, myślałabym o dużej działce, właściwie tak dużej, jak jest to tylko możliwe, nie dlatego, że chcę się od kogoś odgrodzić, ale dlatego, że nie jestem pewna, czy sąsiad nie grzmotnie mi barokowych tralek i baseniku w postaci bajora z folii bez użycia żadnej chemii, który to będzie wyśmienitym miejscem jako zbiornik lęgowy dla komarów.
Większość społeczeństwa myśli, że jak wybierze osiedle od dewelopera, ogrodzony teren będzie gwarancją bezpieczeństwa dla ładu i dobrze przemyślanej architektury. Bo oczywiście fikcją jest, że te bramki, furtki, czipy czy karty dostępu cokolwiek chronią. Za to zapisy w regulaminie wspólnoty będą pewnego rodzaju batem na naszą rodzimą ułańską fantazję w kwestii estetyki, a także pomysłowości. Wystarczy spojrzeć, co czasem Polakom przychodzi do głowy trzymać na balkonie.
Coś, co w prawie administracyjnym istnieje od lat i nazywane jest planem miejscowym, dałoby jakąś gwarancję, że nie będę mieć sąsiada w kolorze majtkowego różu. W takiej sytuacji zawsze większą gwarancją jest wybranie inwestycji gotowej, grodzonej i zwizualizowanej zawczasu, gdzie wszystko będzie pod linijkę, a ja nie będę się martwić, że latami moim sąsiadem będzie nieocieplony grzmot z cegły (według polskiego prawa budowa może trwać w nieskończoność – wystarczą drobne zapisy w dzienniku budowy, np. o uprzątnięciu terenu, co w praktyce oznacza zebranie śmieci, i nie tracimy pozwolenia na budowę). I to dotyczy zarówno tych, którzy wybrali mieszkanie w bloku, jak i w zabudowie jednorodzinnej. Metoda „zaorać, wybudować, ogrodzić” wydaje się najbezpieczniejsza. W końcu najczęściej to w mieszkanie czy dom albo wkładamy oszczędności całego życia, albo bierzemy kredyt na prawie całe życie.
Pamiętam, jak chciałam się pozbyć płotów z moimi najbliższymi sąsiadami, bo w Danii widziałam właśnie takie rozwiązania z zielonych ekranów z buku lub grabu. Niestety nikt tematu nie chwycił, umarł samoistnie – płoty, jak stały, tak stoją nadal. I na nic się zdały moje zapewnienia że nie będę skakać sąsiadom przez nieco niższy żywopłot – stalowa bariera wciąż wydaje im się bezpieczniejsza. Nie potrafimy działać dla wspólnego dobra, nie umiemy, nie chcemy. Najlepiej, aby ktoś to za nas zrobił, a co ważniejsze, zadecydował, a wtedy my to łaskawie zaakceptujemy. Wypracowanie wspólnego stanowiska bez administracji odgórnie nałożonej przez dewelopera to ciężka praca. Czasem godziny do przekładania, wypracowania konsensusu. Polacy nie potrafią tego robić. Każdy, kto kiedykolwiek widział zebrania sąsiedzkie, może być pewny, że światowa rewolucja zacznie się właśnie na takim zebraniu.
No, ale sami wiecie, jak jest – nasz wróg jest zawsze lepszy niż wróg zza płotu. Tak więc obawiamy się też, że ten ktoś „obcy”, z zewnątrz, zadepcze nam te kosodrzewinki i wymuskane bukszpany – nic bardziej mylnego. Ludzie są tylko ludźmi, a więc zapewniam wszystkich, że psy apartamentowcowe (a raczej ich właściciele) zupełnie bez obciachu pozostawiają psie kupy na środku (tu akurat czasem sprawdza się monitoring) i mają wszystkie takie same przywary i wady jak psy naszych sąsiadów z nieco starszego bloku obok. Jednak pierwotny instynkt przynależności do stada „tych ogrodzonych”, „naszych” jest bardzo skuteczny, tak więc gremialnie wybieramy grodzone inwestycje. Mam niestety też wrażenie, że my chyba lubimy antagonizować i się dzielić. Nawet w obrębie jednego – zamkniętego lub nie – osiedla.
W Polsce mieszkam w domu jednorodzinnym, ale gdy nie ma mnie w kraju, jestem w dwóch zupełnie skrajnych światach, bo w Skandynawii i na Bałkanach. Niezwykle ciekawym dla mnie miejscem do obserwacji jest Belgrad, który przeżywa dokładnie to co Warszawa kilkanaście lat temu. Tam dopiero powstają duże osiedla typu Wilanów i z zaciekawieniem pytałam ludzi, dlaczego wybierają mieszkanie tam, czasem po drugiej stronie Dunaju czy Sawy, a nie w przepięknym centrum.
I co podają za przyczynę? Nie bezpieczeństwo – chociaż właśnie to bym najszybciej zrozumiała. Przyczyną wyboru takich inwestycji jak np. Waterfront jest właśnie ład przestrzenny, który kojarzy się z dobrobytem. Ludzie odpowiadali mi: nie chcę, aby mi sąsiad wymieniał olej pod moim balkonem i trzymał kozę w mieszkaniu.
W Danii za to żadnych płotów nie ma, ale pomysłu kozy trzymania w domu również nie. Warto pamiętać, że jesteśmy krajem, w którym do niedawna tematem jednej z kampanii było wyrzucanie śmieci do lasu. W XXI wieku, gdzie wywóz śmieci miesięcznie dla domu jednorodzinnego to koszt około 38 zł…
Nie rozumiem dodawania osi sporu ideologicznego, politycznego do tego, czy się grodzić i dlaczego. I czy ci ogrodzeni się nieco lepsi, a może odwrotnie. Fakt grodzenia się to efekt braku porządku, który powinien być normalnością, a wciąż jest uważany za luksus. To też sprawy kulturowe. Pamiętam wywiad z Grażyną Kulczyk w „Gazecie Wyborczej” sprzed lat, w którym to powiedziała, że Stary Browar jest częścią architektury miasta i miejscem publicznym, a przebywanie w dobrze zaprojektowanej przestrzeni wpływa na zachowania ludzi. I tutaj podała przykład, że pierwszego dnia przychodzili pijaczkowie z okolicznych bram, ale dnia następnego już przychodzili zobaczyć obiekt na trzeźwo – bo miejsce wymusza określone normy.
Niestety, pani Kulczyk zebrała za ten tekst straszny hejt, bo w Polsce estetyka ciągle kojarzy się z luksusem, z czymś ekstra i ponad standard i normę, a nie z utylitarnością i po prostu z normą. Dopóki musimy kogokolwiek przekonywać, że wyrzucanie śmieci do lasu nie jest OK, do tej pory będziemy mieć grodzone osiedla, które są nie żadną oazą luksusu, lecz próbą odtworzenia zachodniego świata normalności – czytaj: gdzie są równe chodniki i krawężniki, gdzie jest zadbana zieleń, a po pupilach trzeba sprzątać. Tylko tyle i aż tyle.
W cyklu „Klasa średnia chce się grodzić” ukazały się już: