Rządzący wykonują chaotyczną rejteradę. Zaczęło się od wycofania ustawy o zbiórkach publicznych, później nagłe nowelizacje ustaw sądowniczych, odkrycie niekonstytucyjności jednego z zapisów ustawy o IPN, publikacja wyroków Trybunału Konstytucyjnego i wisienka na torcie - próba porzucenia zakazu aborcji.
Wydaje się, że posłowie przepuścili ustawę Kai Godek przez jedną komisję i kiedy wnioskodawczyni ogłosiła, że jeszcze w tym samym tygodniu uda się przyjąć projekt w drugiej komisji i na posiedzeniu plenarnym, nagle partia odwołała i komisję, i posiedzenie. To nie przypadek, to obawa.
Rządzący chowają ogon pod siebie w obawie przed sankcjami Brukseli i Waszyngtonu. Stąd ustępstwa w sprawie sądów, IPN i nieco już zapomnianych wyroków TK. W PiS zapewne spodziewają się, że środowiska międzynarodowe mogą wyrazić głęboki sprzeciw również wobec prób zaostrzenia przepisów aborcyjnych. Zrobiła to już ONZ, zaalarmowana tym, że ustawa przeszła przez pierwszą komisję. W sprawie aborcji kluczowe wydają się jednak protesty. Pierwszy „czarny protest” natychmiast zgasił zapał rządzących. Wcześniej widzieli marsze KOD, które - choć liczne - były bezideowe. Gdyby łapać na wyrywki uczestników demonstracji, bardzo wielu z nich miałoby problem z wyjaśnieniem, o co właściwie walczą. W „czarnym proteście” to było jasne, kobiety wyszły na ulice, by pokazać, że nie zgadzają się na okrucieństwo. Część wyszła w obronie kompromisu, część chciałaby liberalizacji przepisów. Ale zgadzały się co do rzeczy najważniejszej - nie można pozwolić władzy nawet na najmniejszy krok.
PiS przestraszyło się protestów i nie jest to wyłącznie opinia - niektórzy politycy w przypływie szczerości przyznawali, że nie można forsować zmiany ustawy przy masowych demonstracjach.
Niekorzystne dla rządzących są też sondaże. Według ostatniego z nich aż 85 proc. osób jest przeciwko zaostrzeniu przepisów, a prawie 50 proc. wyborców PiS chce zachowania kompromisu. To zbyt duży odsetek, by móc go zlekceważyć. Być może PiS i zwolennicy zakazu aborcji nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy, ale stosowana przez nich toporna propaganda sprawi, że ten odsetek będzie tylko rósł. Wyświetlanie w TVP filmów, które aborcję łączą z Hitlerem, może zadowolić radykałów, ale odstraszy całą resztę. Podobnie z rozwieszaniem antyaborcyjnych billboardów przy przedszkolach.
PiS znajduje się między młotem a kowadłem. Z jednej strony środowiska antyaborcjonistów i biskupi, z drugiej - miażdżące sondaże. Prawdopodobne wydaje się, że do końca kadencji będą próbowali markować ruchy - niby wyciągną rękę do Kościoła, Godek i jej środowisko już będą w ogródku witać się z gąską, by za chwilę przekonać się, że to kolejny blef.
Dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby ten temat odłożono zupełnie. Bez dawania nadziei 15 proc. i wzniecania pożaru, który jest niebezpieczny głównie dla PiS. Podczas „czarnego protestu” w akcję włączone były nawet niewielkie miejscowości. To pokazało, że sprzeciw jest naprawdę powszechny. Ale władza, każda władza, jest stolicocentryczna. Znacznie lepiej na wyobraźnię posłów działa hasło: „jedziemy na Warszawę” niż małe grupki, nawet w każdej miejscowości w Polsce. Bo władza jest w Warszawie - w Sejmie, kancelariach i siedzibach partii. Tu mogą się natknąć na wkurzonych demonstrujących, a stąd tylko krok do konieczności spojrzenia im w oczy. A tego nie lubi żadna władza.
W przypadku aborcji jeszcze długo będziemy się bawić w kotka i myszkę. Dlatego mimo rejterady PiS nie należy popadać w przesadny zachwyt. To wszystko polityczna gra. Raz waga przechyla się na jedną, raz na drugą stronę, a czasem nerwowo się buja. Tak jest i dziś - ustępstwa na wszystkich niemal polach poprzedza Beata Szydło, która z mównicy krzyczy, że ministrom należały się wysokie premie, bo tak ciężko pracowali. Zarządzanie kryzysowe nigdy nie było mocną stroną PiS. Należy więc stale przypominać politykom, że protesty mogą im w każdej chwili wywołać niemały kryzys.
Czytaj też: